Rozdział 46

820 43 11
                                    

Czasami przytłacza nas jedynie odpowiedzialność za nas samych. Jesteśmy strapieni ponieważ cały czas martwimy się o bezpieczeństwo naszych bliskich. Umieramy ze stresu ponieważ kochamy inne osoby. Jednak największa odpowiedzialnością jaka może nas spotkać, jest władza. Kiedyś tego nie rozumiałam. Oglądałam Biuletyn, śledziłam informacje i widziałam tylko oślepiające diamenty, niewyobrażalne bogactwo, próżność i powierzchowność. Dzisiaj wiem, że oddałabym wszystko za swoją rodzinę, ale zdaje sobie także sprawę, że jestem odpowiedzialna za całą Ilee. Czuję, że muszę chronić każdego w naszym państwie. Ilea naprawdę jest naszym dzieckiem.
Leżałam na łóżku i myślałam o tym wszystkim, póki Mary nie weszła do pokoju ze świeżym ręcznikami.
- Dzień dobry wasza wysokość.
- Dzień dobry- powiedziałam zaspana i przeciągnęłam się- Mogłabyś mi przynieść śniadanie do pokoju?
Mary z dezaprobatą popatrzyła na zamknięte drzwi do apartamentu Maxona.
- Wasza wysokość nadal obrażona?
- Kto wymyślił, że jestem obrażona!- zbulwersowałam się i odrzuciłam kołdrę.- Skoro nie traktuje mnie poważnie, na razie nie mam ochoty z nim rozmawiać.- powiedziałam i natychmiast wstałam.
- Nawet o tym?- spytała Mary patrząc wymownie na mój brzuch.
- Mary!
- Uważam, że wasza wysokość powinna być nieco bardziej odpowiedzialna.- odparła i wyszła zostawiajac mnie sparaliżowaną na środku pokoju.
Po śniadaniu postanowiłam popracować w swoim prywatnym gabinecie, żeby nie musieć widzieć Maxona i uniknąć zdenerwowania. To bardzo dojrzała decyzja i odpowiedzialna. Tym bardziej, że Eadlyn i Ahren o tej porze zazwyczaj bawili się w saloniku obok. Nie powinni widzieć jak rodzice się kłócą... zbyt często.
Aspen uchylił drzwi i zapukał lekko.
- Po co pukasz, skoro wchodzisz?- zapytałam odrobine za bardzo kąśliwie.
- Przepraszam- odpowiedział dotknięty.
Westchnęłam.
- Nie właściwie to ja przepraszam, to wszystko nie jest twoją winą, wykonywałeś tylko polecenia.
Aspen uśmiechnął się
- Miło, że to zrozumiałaś. Maxon pyta o ten projekt pomocy samotnym matkom, który sporządziłaś.
Wyrównałam rzeczy na biurku i spojrzałam na niego.
- O co pyta?
- Właściwie to wyraża opinie.-Aspen odchrząknął- powiedział, że powinnaś nieco ograniczyć wsparcie.
Przewróciłam oczami.
- Powiedz mu, że nie widzę w moim projekcie żadnych wad.
Po chwili Aspen wrócił z powrotem
- Powiedział, że jeżeli zrealizujemy ten projekt nie wystarczy na inne.
- Powiedz mu, że musimy się bardziej postarać.
- Powiedział, że nie możesz obiecywać ludziom tyle, skoro nie wiadomo czy cel zostanie zorganizowany
- Powiedz mu, że nie obchodzi mnie jego zdanie.
- Spytał dlaczego jesteś taka dominująca.
Nieco się zarumieniłam, ale nie straciłam pionu. 
- Powiedz mu, że nic nie zmienię.
- Powiedział, że powinnaś bo to nieodpowiedzialne.
Rozbolała mnie głowa. Czy wszyscy się dzisiaj na mnie z tym uwzięli?
- Powiedz mu, że samotne matki potrzebują realnego wsparcia, a nie tylko szansy czy jakiejś pustej obietnicy.
Po jeszcze kilku rundach naszej pośredniej wymiany zdań Aspen wszedł z niezadowolonym Maxonem do mojego gabinetu.
-Mam was dość, albo się pogodzicie, albo was detronizuje i zawieszam działanie tego państwa- oświadczył i zatrzasnął drzwi.
- To niedorzeczne.- westchnęłam i podeszłam do drzwi, żeby je otworzyć, ale okazały się zamknięte.
Maxon potrząsnął klamką od drzwi do mojego apartamentu.
- Raczej nielegalne.- odwrócił się do mnie.- Ty to wymyśliłaś?
- Zwariowałeś?! Nie mam ochoty z Tobą  rozmawiać.
- Dziwne, że po prawie czterech latach małżeństwa nadal mi nie ufasz.- Maxon zaczął przeszukiwać szuflady mojego biurka.
- Ja Ci nie ufam, ty chyba zwariowałeś? Ty  nawet nie rozumiesz co to znaczy.
Trzasnął szufladą i podniósł na mnie wzrok.
- Nie masz tu nigdzie zapasowego klucza?
- Możesz nie zmieniać tematu? Zawsze kiedy coś do ciebie  mówię, nie masz czasu, nigdy mnie nie słuchasz. Nie pozwalasz sobie nawet pomóc.
- Więc ty postanowiłaś pomóc mi za moimi plecami?
Przewróciłam oczami.
- O co Ci chodzi, dlaczego się ode mnie dystansujesz?
Nie odpowiedział, tylko dalej przeszukiwał moje biurko.
- Maxon!
Momentalnie przestał przeszukiwać i oparł dłonie o blat.
- A chociaż przez chwilę pomyślałaś jakie dla mnie to jest cholernie stresujące. Kiedy każdego dnia staram się robić wszystko żebyście byli bezpieczni, a nic z tego nie wychodzi!
Wykrzyczał to ostatnie i walnął pięścią w komodę na dokumenty.
Miałam łzy w oczach.
Podbiegłam do niego i wzięłam jego twarz w dłonie.
- Jesteśmy bezpieczni.- szepnęłam.
Lekko, ale zdecydowanie odepchnął moje dłonie i odwrócił się ode mnie i typowo dla niego zaczął chodzić po pokoju.
- Każdego dnia żałuję, że nie jestem kimś innym, że nie jestem kimś kto nie ma tysięcy wrogów politycznych, kimś którego każdy krok nie jest monitorowany przez miliony ludzi, kimś kogo kochałabyś bezwarunkowo.- dodał trochę ciszej.
Usiadłam na krześle i ze łzami w oczach popatrzyłam na jego przerażoną twarz.
- Kocham cię bezwarunkowo, kochałabym cię gdybyś był nikim, i kocham cię gdy jesteś wszystkim. Bo o to właśnie chodzi w miłości. Wiem, że nikt nie zdołał Ci tego pokazać, ale tak właśnie wygląda prawdziwe życie. Kiedy jest ci ciężko nie dystansujesz się od osoby, którą kochasz.-popatrzyłam w bok starając się powstrzymać łzy.- Widzę to każdego dnia.
Przerwałam, a na twarzy Maxona pojawiła się troska.
- Nie chcę żebyś mnie chronił. Chcę ciebie.- po moim policzku mimowolnie spłynęła łza, a Maxon popatrzył w ziemie.- Nie chcę żebyś się przede mną zamykał, kiedy tak się zachowujesz czuję się- otarłam twarz wierzchem dłoni-jakbym nic dla ciebie nie znaczyła.
Maxon powoli podszedł do mnie uklęknął i położył głowę na moich kolanach, a potem ze łzami w oczach przycisnął moje dłonie do swoich ust.
W końcu podniósł oczy i spojrzał na mnie szklistym wzrokiem.
- Znaczysz dla mnie wszystko, proszę nie zostawiaj mnie.- powiedział błagalnie.
Tkwiliśmy w tej pozycji jak para żegnających się kochanków, którzy wiedzą, że już nigdy się nie zobaczą. Wbrew pozorom my wcale się nie żegnaliśmy, ale kolejny już raz odnaleźliśmy się na nowo. Wśród morza kłopotów, fal niepewności, dwie samotne wyspy, niemogące bez siebie żyć, na środku oceanu, który stale próbuje je rozdzielić.
Gładziłam włosy Maxona, a on cały czas całował moje dłonie.
Był bezbronny jak dziecko.
Przeczesałam palcami jego włosy, tym ruchem zmuszając go, żeby na mnie spojrzał.
- Maxon...- popatrzyłam mu w oczy, a on zaczął całować moją szyję jednocześnie pieszcząc i zsuwając mi z ramion  suknię.
Jęknęłam z wyczerpania i podniecenia i przechyliłam głowę a moje włosy rozlały się po oparciu krzesła. Maxon podniósł mnie jedną ręką a drugą nadal zsuwał ze mnie ubranie. Posadził mnie na stole, a ja rozchyliłam uda i odchyliłam się do tyłu podtrzymywana przez jego silne ramiona.
- Maxon...- Nawet nie zdążyłam się zorientować, kiedy  zaczął całować moje nagie piersi, a ja zacisnęłam łydki na jego biodrach.
Wygięta w łuk, chciałam coś powiedzieć, ale straciłam jasność umysłu. Maxon podniósł mnie i usadowił głębiej strącając tym samym większość dokumentów leżących na biurku.
- Maxon!- jęknęłam i złapałam go dwoma rękami za kark- ja jestem...
I wtedy rozległ się alarm.

( Rywalki) Rodzina SchreaveOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz