1. Sara

16K 481 149
                                    

Cztery lata później

Gorący piasek parzył mnie w stopy. Słońce paliło w skóre, powoli opalając. Moje czarne włosy tańczyły na wietrze. Biała, lekka narzutka niemal sięgała piasku. Byłam szczęśliwa. Liwia biegała po wodzie krzycząc jak na radosne dziecko przystało. Radośnie przyskakiwała po wodzie, chlapiąc na boki. Miała moje włosy, kasztanowe, za to oczy i usta miała swojego ojca.

- Mamo, pójdziemy na lody? - podbiegła do mnie, rękę położyła na mojej nodzę. Za śmiechem pokręciłam głową.

- Starczy na dziś lodów. Ciocia Inga za bardzo cię rozpieszcza - widziałam w jej oczach cień smutku. Usta wykrzwiły się w nieznaczy grymas.

Przytuliła się do mojej nogi. Nie miałam serca jej odmówić. Moja córka umiała wszystkich przekabacić na swoją stronę. Wychodziło jej to z łatwizną.
Jednak jako mama musiałam nauczyć się jej odmawiać. Chociaż wychodziło mi to czasem kiepsko.

- Koniec kropka. Zajedziemy jeszcze do sklepu po jedzenie na drogę i jedziemy do babci - pokiwała smutno głową.

Bycie mamą nie wychodziło mi zawsze najlepiej. Czasem i ja płakałam w nocy, gdy za ścianą spokojnie spało moje dziecko.
Szybko ocierałam łzy, gdy mała ząbkowała. Jednak nie miałam czasu, by się nad sobą użalać.
Każdy dzień był różny. Czasem chciało mi się płakać, a na drugi dzień skakać z radości. Jednak ta mała iskierka było najlepszym co mnie w życiu spotkało.

Ludzi przybywało na plaży. Była dziesiąta rano. Robił się gwar. Zabrałam kapelusz Liwii, która machała nim na prawo i lewo i założyłam ponownie.

- Nie ściągaj, bo jest za gorąco musisz coś mieć na okrycie głowy. W samochodzie będziesz mogła go zdjąć - była tak energicznym dzieckiem, że czasem za nią nie nadążałam. Wszędzie było jej pełno.

Chwyciłam koc i złożyłam go w kostkę. Włożyłam go do torby. Otwarte chrupki wrzuciłam do plecaczka Liwki. Chwyciłam dwie torby i córkę za rękę.

Odnazłam swoje auto na parkingu. Trasa z Polski do Niemiec nie była łatwa z małym dzieckiem, któremu szybko nudziło się siedzenie w samochodzie. Wsadziłam Liwię do fotelika i zapięłam. Obok jej położyłam jej mały, fioletowy plecak, w którym miała swoje ulubione zabawki. Usiadłam nie miejscu kierowcy i włączyłam się do ruchu. Spojrzałam w lusterko. Moja, mała dziewczynka spała. Ściszyłam muzykę i po jakiś czasie zaparkowałam przed supermarketem.

Wysiadłam z samochodu i podeszłam do drzwi od strony Liwii. Otworzyłam drzwi, zaczęłam powoli ją budzić.

– Kochanie, czas wstawać. Idziemy do sklepu – patrzyła na mnie zaspanym wzrokiem co chwilę ziewając. Pomogłam jej wyjść i wzięłam ją na ręce. Jej głowa bezwładnie opadła na moje ramię.

Wsadziłam ją do wózka i razem przemierzałyśmy alejki sklepu. Czekała nas czterogodzinna droga do Warszawy. Inga była na miejscu już od kilku dni. Włożyłam do koszyka owoce i jedzenie, które przetrwa trasę. Zaklnęłam cicho pod nosem, gdy zatrzymałam się w alejce z piciem. Mała woda z dziubkiem, którą piła moja córka stała na najwyższej półce. Stanęłam na palcach i wyciągnęłam rękę w nadziei, że sięgnę choć jedną butelkę.

Sapnęłam, gdy czyjaś męska dłoń chwyciła całą zgrzewkę. Uśmiechnęłam się, bo ktoś raczył mi pomóc. Jednak moja mina zrzedła, gdy zorientowałam się kto to.

– Sasza – szepnęłam jakbym sama nie dowierzała kto stoi przede mną. W jednej chwili miałam ochotę spieprzać. Już nie mogłam skłamać, że nie mam dziecka. Miałam ją i to przy sobie.

– Witaj Saro, w ten piękny lipcowy dzień – uśmiechnął się, ale mi humor nie dopisywał tak jak jemu.

Spojrzał się na Liwię, która przypatrywała mu się z uśmiechem.

IMADŁO - Szatańska gra [Zakończone]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz