10. Anton

8.6K 409 86
                                    

Odstawiłem Sarę do domu, a sam wróciłem do swoich spraw. Musiałem wrócić szybciej do Moskwy niż zakładałem. Do tej pory Korsykanie nie atakowali zbyt często. Byli zbyt słabi. Mój dziadek, gdy był u władzy lubił robić naloty, gdy mu się zachciało. Ja, robiłem je wtedy, gdy sytuacja tego potrzebowała. On był taki sam jak mój ojciec. Impulsywny, podejmował decyzje bez przemyślenia. Korsyka była wtedy jeszcze słabsza niż dziś. Teraz zyskiwała siły. Co znacznie mi się nie podobało.

Kierowca przyśpieszył. Mój samolot już czekał na płycie lotniskowej. Musiałem sprowadzić zaufanego człowieka, który będzie cieniem Sary. Będzie gotów oddać za nie życie. Tego oczekiwałem od swoich ludzi, całkowitego oddania. Miałem przy swoim boku ludzi, którzy mogliby za mnie umrzeć. Mafia to nie była zabawa, gdzie kilkunastu narwanych nastolatków wymachiwało bronią pierwszy raz na prawo i lewo. Śmierć była niedaleko. Była kurwa naszą codziennością i nie dało się od tego uciec. Śmiałem się diabłu w oczy. On karał ludzi na dole, ja na Ziemii.

Kierowca zatrzymał samochód kilka metrów przed czarnym samolotem. Dwie stewardessy wraz z pilotami stały na schodach, by nas przywiatać. Swoje uśmiechy opanowały do perfekcji tak samo jak malowanie ust czerwoną szminką. Obie były blondynkami. Wiedziałem czemu. Sasza szalał za blondynkami.

Wysiadałem z samochodu poprawiając poły marynarki.
Sasza podszedł do mnie, mając przy boku mojego kuzyna, Dimę.
Był młodszy ode mnie o dwa lata, ale doskonale radził sobie rządzeniem Petersburgiem.

Kiwnął do mnie głową. Podaliśmy sobie ręce.

– Muszę z tobą poważnie porozmawiać, Dima. Zrobimy to w samolocie, ale teraz chodźmy już – dalej kiepsko byłem nastawiony do pokoju z Nowym Jorkiem, ale nie miałem wyjścia. Dawało mi to więcej możliwości niż to było możliwe. Ataki skończyłyby się na najbliższe cztery lub pięć lat. Mógłbym spokojnie przewozić i sprzedawać broń na terenie Nowego Jorku. Capo Nowojorskiej mafii nie zajmował się sprzedażą broni. Zyskiwali pieniądze na klubach, restauracjach czy narkotykach.
To oni wyszli z taką inicjatywą.
Meksyk pozwalał sobie na wiele więcej niż mogli. Dodawali im rogi, a my mieliśmy z nimi spokój. Lorenzo Travato, szef wszystkich szefów najwyraźniej miał po dziurki w nosie marnych nalotów na Nowy Jork, Chicago, Filadelfię, Detroit czy Kansas City. Nie chciał marnować sobie czasu na takie marne wyrzutki.
A sojusz z nami zapewniłby im to. Meksyk musiałby dwa razy zastanowić się czy zrobić kolejny nalot. Nie bawiły mnie aranżowane małżeństwa. Nie lubiłem wpieprzać się w czyjeś życie, ale wiedziałem, że Dima na tym zyska. Przyda mu się partnerka, która wie gdzie i jak się zachować. Sam był dość porywczy. Był trzy lata młodszy ode mnie, coś nie zapowiadało się na stabilizację. Jednak sprzedaż broni w Nowym Jorku otworzyłby nam wiele możliwości i on doskonale o tym wiedział. Oddałe mu władzę nad Petersburgiem trzy lata temu. Choć dalej to ja miałem więcej do powiedzenia niż on. Gdy odeszłem na bok nie miałem czasu ogarniać wszystkiego.

Ruszyliśmy do samolotu po schodach. Stewardessy uśmiechały się do nas zalotnie.
Wymieniłem uścik dłoni z pilotami i wszedłem na pokład.

Usiadłem obok okna. Sasza obok mnie a Dima z Rodionem na przeciwko. Jeden człowiek mojego kuzyna siedział kilka foteli dalej. Z głośników usłyszałem przyjemny głos kobiety, która musiała odstawić swoją kwestię. Od razu pod sam nos zostały dostarczone nam moje ulubione whiskey.

– Więc o co chodzi kuzynie? – lubiłem w Dimię to, że się nie cackał. Mówił prosto z mostu, gdy miał ochotę.

– Sprawa jest prosta. Nie będę owijał w bawełnę. Lorenzo Travato zaproponował nam sojusz – obserwowałem jego reakcję. Byłem pewien, że domyślał się o co mu chodziło.

IMADŁO - Szatańska gra [Zakończone]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz