Rozdział 6.

9K 265 220
                                    

Ostatni raz zaciągnęłam się dymem i wyrzycając gdzieś w krzaki niedopałek, wróciłam do środka. Już każdy był lekko wstawiony, w sumie ja też. Przeleciałam po wszystkich wzrokiem i zmarszczyłam brwi, zdając sobie sprawę z tego, że Handersona nigdzie nie było.

– Gdzie William? – spytałam, rozglądając się jeszcze po bokach, myśląc, że chłopak jest gdzieś w domu.

– Pojechał na dziwki – parsknął Smith, a moje brwi automatycznie powędrowały do góry.

Okej.

Czy zabolało? Nie. Zdziwienie, które było wtedy widoczne na mojej twarzy, było zapewne przezabawne. Szczerze mówiąc, spodziewałam się po nim wszystkiego, ale nie to, że pojedzie na dziwki. Jego słowa, które wypowiedział jakieś dziesięć minut temu, dały mi jasno do zrozumienia, że jednak spodobałam mu się. Pojechanie na dziwki w tym przypadku, nie było normalnym rozwiązaniem.

– Przecież pił, więc jak pojechał? – spojrzałam na niego, zaplatając ręce. Sama myśl o tym, że ktokolwiek jeździł pod wpływem, powodował nieprzyjemny dreszcz. Ja zaczynałam dopiero prawo jazdy i nie wyobrażałam sobie, bym mogła kiedykolwiek siąść za kierownicę po alkoholu.

Chłopak tylko wzruszył ramionami, następnie zamknął oczy, opierając się o nagłówek. Głośno westchnełam i podeszłam do kanapy, na której leżał Alex i rozłożyłam się na niej wygonie.

                                    ***

– Ja pierdolę, Lucas! – krzyknęłam, waląc ręka o brązowe drzwi, które były od łazienki przyjaciela – Ty tam konia walisz, czy co? – oparłam się czołem o drzwi, przymykając powieki.

– Daj mi pięć minut! — odkrzyknął chłopak. Kolejny powód, dlaczego czasami miałam ochotę zabić Lucasa Millera. Ten człowiek nie wiedział, co to punktualność – Jeszcze nie doszedłem! – dodał poważnie, a ja dosłownie strzeliłam sobie dłonią w czoło.

Byliśmy pojebani, każdy się do tego przyznawał i się tego nie wstydził. W sumie tym się wyrużnialiśmy. Byliśmy inni od reszty nastolatków, mieliśmy do siebie ogromny dystans, za co ludzie wręcz nas kochali. Niektóre teksty, które mówiliśmy do siebie, powinni byli zapisywać w specjalnej księdze, bo naprawdę były one świetne.

– Ja już szybciej dochodzę – mruknełam pod nosem, ruszając z miejsca i stając przed dużym oknem.

Opierając się o srebrny blat, spojrzałam na błękitne niebo, na których było kilka chmur. Aktualnie miałam taki okres w życiu, że byłam szczęśliwa i prawie nic mi nie brakakowało. Właśnie, prawie. Dalej mi czegoś w moim życiu brakowało, a ja za chuja nie wiedziałam co. Chodziło to za mną w jakiś sposób i nie dawało spokoju. Starałam się o tym nie myśleć, ale to samo przychodziło z innymi myślami.

– Jestem gotowy – podskoczyłam na głos Lucasa. Odwróciłam się w jego stronę i przysięgam, że w tamtej chwili myślałam, że zejdę ze śmiechu. Chłopak miał na sobie fioletowe dzwony, które były jakieś dziesięć rozmiarów za duże, zieloną bluzkę i do tego czerwone buty – Źle? – spytał, patrząc na mnie poważnie. W tamtej chwili już nie wytrzymałam, a zaczęłam płakać ze śmiechu. Chwyciłam się brzucha, gdy zgiełam się przez śmiech. On wyglądał, jakby miał co najmniej iść do jakiegoś słabego cyrku.

No, kurwa, klaun.

– Wyglądasz... – wydusiłam z siebie, ścierając łzę, która spłynęła mi po policzku – ...zajebiście – wytłumaczyłam, gdy już normalnie oddychałam.

– Okej, to jedziemy – wzruszył ramionami i zaczął kierować się w stronę wyjścia. Chwila, on chyba żartuje, że tak wyjdzie do ludzi.

– Żartujesz prawda? – spytałam, a uśmiech zszedł mi z twarzy. Nie, żebym miała coś przeciwko, by tak szedł, ale nie chciałam, by ludzie się z niego śmiali na ulicy – Lucas, wyglądasz jak klaun. Ludzie padną ze śmiechu – odparłam, lekko się uśmiechając.

Never say never Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz