Rozdział 26.

7K 201 48
                                    

Czerwono niebieskie światła migały, a syreny słychać było w całym mieście. Druga w nocy dawała o sobie znać, bo nie było żadnego samochodu na drodze, oprócz czarnego mercedesa, który stał na środku drogi cały zniszczony. Szyby były rozbite, a zderzak cały porysowany.

– P...p...pomóż – jeknął czarnowłosy, trzymając się za klatkę piersiową. Moje oczy przez łzy zobaczyły, że jego rana krwawiła coraz bardziej, a ja nic nie zrobiłam, oprócz patrzenia się w to miejsce.

– Nie mogę – ledwo powiedziałam, czując na sobie wzrok chłopaka. Już po chwili poczułam na swoich ramiona jego zimne dłonie, które zawsze mnie uspokajały.

– Musimy iść Julie – wyszeptał swoim ciepłym głosem. Ostatni raz posłałam przepraszające spojrzenie sześćdziesieciolatkowi – Dla niego już nie ma ratunku – dodał Adrien, a po chwili jego usta dotknęły pojego mokrego policzka.

Wstałam powoli, utrzymując się na ramieniu blondyna. Zaczeliśmy kierować się w stronę opuszczonej fabryki, ale przeszkodziła mi to męska dłoń, która chwyciła mój nadgarstek. Moje łzy ponownie zaczęły lecieć z oczu, gdy odwróciłam się, napotykając spojrzenie zielonych tęczówek.

– Pan Bóg zabiera człowieka z ziemi wiedy, gdy widzi, że zasłużył sobie na niebo. Ty tostajesz tutaj, bo zasłużyłaś tylko na piekło – słowa opuściły jego wargi zanim ostatni raz zaczerpnął oddechu. Ciało mężczyzny opadło na drogę, a ja z szerokimi oczami patrzyłam na niego. To moja wina, że wtedy leżał martwy. Moja wina, że kula przebiła mu serce. I moja wina, że jego córka przechodziła wtedy piekło.

– Julie – warknął chłopak, próbując odciągnąć mnie od mężczyzny, ale ja się nie ruszałam. Nie mogłam przeżyć, że człowiek, który miał jeszcze przed sobą całe życie, stracił je właśnie przeze mnie.

Otrząsnęłam się, gdy usłyszałam, że syreny były coraz głośniejsze. W sekundę wyrwałam się z objęć chłopaka i zaczęłam biec w stronę budynku. Słyszałam, jak biegł za mną, ale nie przejmowałam się tym, bo w tamtej chwili myślałam nad swoim pierwszym grzechem, który popełniłam. Zabiłam człowieka w dniu, który miał być najpiękniejszy w moim życiu. A przez to stał się najgorszym.

W dniu dwudziestego trzeciego listopada dwa tysiące osiemnastego roku moje życie się zniszczyło. Zniszczyło się ono razem ze mną.

– Co to jest?! – krzyk Leyli wybudził mnie ze wspomnień. Ruszyłam szybko powiekami, bo nic nie widziałam przez zły.

– Ja... – urwałam, zadając sobie sprawę, że nie wiedziałam, co im powiedzieć. Każdy z nich patrzył na mnie zdziwony, a ja nie wiedziałam, co miałam zrobić – Przepraszam, nie mogę – załkałam, z trudem łapiąc oddech. Ruszyłam z miejsca i skierowałam się do łazienki, a po chwili głośno trzasnęłam drzwiami, zamykając je na klucz.

Podeszłam do lustra i spojrzałam na swoją twarz. W lustrze widziałam potwora, który nie zasługiwał na wszystko, co go spotkało. Zniszczyłam życie dziewczynie, a pozbawiłam jej ojcu. Byłam pierdolonym potworem, który nie miał prawa chodzić po tej ziemi.

– Julie – usłyszałam cichy, niski głos zza drzwimi. Bardziej załkałam, patrząc w swoje odbicie lustrzane – Mogę wejść? – spytał. Odwróciłam się w stronę drzwi, gdy chłopak pociągnął za klamkę. Szybkim ruchem je otworzyłam, a po chwili chłopak wszedł do środka – Co się dzieje? – ponownie zadał pytanie, uważnie mnie skanując.

Widziałam w odbiciu, jak na mnie patrzył. Nie patrzył na mnie tak, jak zwykle. Patrzył inaczej. Tak, jakbym była potworem.

Ale przecież nim byłam.

Never say never Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz