Nowa praca dawała mi niezłą satysfakcję mimo tego, że nad większością moich podopiecznych jak zły duch tkwiła śmierć. Moi współpracownicy tysiące razy mogli mi przypominać, żebym się nie przywiązywała do nich, ale byłam przecież człowiekiem a nie robotem. Zdarzało się, że płakałam nad czyimś losem pozwalając by noc słuchała moich łkań a poduszka pochłaniała wypływającą z oczu wilgoć.
Rok akademicki zaczął się spokojnie, dość szybko przyzwyczaiłam się do takiego a nie innego rytmu. Praca, zakupy dwa razy w tygodniu, sobota i niedziela na uczelni, popołudnia to czas na malowanie i pracę dla wydawnictwa. Zanim się obejrzałam nastała zima i Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami. Jakie to było dziwne, być tu bez moich bliskich i patrzeć na ten świat wepchnięty w sztuczną radość. Chyba moje dzieciństwo sprawiło, że przypatrywałam się dzieciom szukając w nich smutku, wśród tej rewii barw.
Nie lubiłam oceniać siebie jednak nie dawało się tego uniknąć w takie właśnie tygodnie. Nawet w tych najbiedniejszych domach pojawiały się choinki, mrugające światełkami a w ludziach pojawiała się nadzieja. Starali się dzielić dobrem. Mnie przerażały sytuacje, gdy wpychali mi w dłonie skromne prezenty. Często wykonane własnoręcznie. Odwdzięczałam się im paczkami własnoręcznie upieczonych ciastek lub pierników.
Wigilię spędziłam ubierając malutką choinkę porzuconą przez sprzedawców na placyku i jedząc śledzia prosto z pudełka. Jaki sens miało gotowanie większej ilości jedzenia, skoro zupełnie nie miałam apetytu. Spodnie na mnie wisiały. Zawinięta w koc patrzyłam przez okno siedząc w ciszy. Smutna i samotna. A potem kopnęłam się mentalnie w tyłek, bo nie byłam taką słabą osobą. Jestem silna. Powtarzałam to sobie jak mantrę i zagłębiłam się w kolejnych projektach, zużywając tony papieru, kilka ołówków i pudełko węgla. Nawet jeżeli moje rysunki nigdy nie znajdą amatora przynajmniej pomogą mi uzewnętrznić moje emocje.
W lutym trafiłam na zajęcia z nieznanym mi bliżej osobnikiem, zresztą nigdy nie miałam głowy do nazwisk, prędzej rozpoznawałam pracę niż dane artysty, zwłaszcza współczesnego. Rozsiadłam się wygodnie w auli pocierając nerwowo szkła okularów rąbkiem swetra, światła były przytłumione a studentów niewielu. Przed katedrą kręcił się jakiś ubrany w czarny jeansowy komplet facet w czapeczce z daszkiem. Nerwowym krokiem wstąpił na podwyższenie. Wepchnęłam okulary na nos i poprawiłam leżący na kolanach brulion. Mężczyzna zapalił światła i chrząknął.
- Witam wszystkich. Nazywam się Mirosław Marek i przez kolejne trzy miesiące będę z wami pracował. – Cholera jasna znałam ten głos. Przebiegł oczami po niewielkiej ilości ludzi rozsianych po sali. – Jak widzę niewielu was tu jest, więc oszczędźmy moje gardło i usiądźcie w pierwszym rzędzie. – Jasna Aniela, miałam ochotę schować się pod krzesłem a nie przemieszczać się gdzieś indziej, ale jaki sens miało wyłamywanie się z szeregu? Może mam szczęście i facet mnie już nie pamiętał? Wszyscy usiedliśmy tak jak o to prosił, on sam złapał krzesło, które stało w kącie i usadowił się tuż przed nami. – Nie jestem wykładowcą, prawda jest taka, że kilka lat temu ukończyłem tą szanowną uczelnię. Miałem kilka wystaw, sprzedałem kilka obrazów i zmieniłem zawód. – Teraz mnie zaciekawił. – Nie chciałem być synonimem słów: głodujący artysta. Znacie to pewnie wszyscy. Planowałem swoje życie inaczej, ale ono miało własne plany. Wasz rektor uznał, że to będzie dobre. Pokazać wam inne drogi.
Nie wydawał się być zdenerwowanym, raczej był swobodny w tej roli. Z przyjemnością słuchałam jego głosu. Opowiadał chwilę o tym jak odniósł tak zwany sukces jako artysta i jak odnalazł inną drogę.
- Chciałbym, żebyście mi się przedstawili. Imię nazwisko, co porabiacie na co dzień i jakie macie marzenia. W prostych słowach kochani. – Prawie się zapadłam w siebie, nie lubiłam takich sytuacji.
Najlepiej się czułam wtopiona w tło. Moi koledzy z roku przedstawiali siebie po kolei a nasz wykładowca czasami zadawał pytania.- Proszę nie wstawać. – Oznajmił patrząc mi w oczy.
- Katarzyna Kalinowska. – Wybełkotałam, brzmiało to KatarynaKlinowska. Uniósł brwi.
- Jeszcze raz, proszę. Nie wstydź się dziewczyno. – Uśmiechnął się do mnie delikatnie.
- Katarzyna Kalinowska. Pracuję w opiece społecznej, po godzinach ilustruję książki dla dzieci. – Uśmiechnął się do mnie szeroko.
- No proszę. To mi się podoba, realizm życia. Chciałbym zobaczyć państwa prace, bo każdy z was ma portfolio. Chcę poznać wasz styl.
Czas płynął szybko, a ja słuchałam wykładu z przyjemnością. Kiedy wszyscy zaczęli się zbierać do wyjścia ja wraz z nimi. Spakowałam wszystko i nałożyłam okrycie wierzchnie.
- Panno Kalinowska. Chciałbym chwilę z panią porozmawiać. – Zazgrzytałam zębami, żałując, że matka mnie nauczyła dobrych manier i nie umiałam udawać, że nie słyszę. Dwóch ostatnich maruderów, spojrzało na mnie z wyraźnym zainteresowaniem. Ze spuszczoną głową, patrząc gorliwie pod nogi dotarłam tam, gdzie on stał.
- Tak panie profesorze? – Prawie szeptałam. Parsknął śmiechem na moje słowa.
- Takiego tytułu nie posiadam. Chciałbym zaprosić cię na kawę. – Moje oczy otworzyły się szeroko. Pokręciłam głową.
- Przepraszam, ale się śpieszę. - Oznajmiłam nerwowo spoglądając w kierunku drzwi.
- Rozumiem. To może za tydzień? – Słyszałam śmiech w jego głosie.
- To byłoby nie na miejscu panie profesorze, ja nie umawiam się z wykładowcami a tym bardziej z żonatymi wykładowcami. – Wyplułam z siebie. – Pan wybaczy, spieszę się. – I znowu pobiłam rekord w przebieraniu nogami.
- Ej to nie tak! – Próbował mnie zatrzymać, ale teraz miałam w nosie dobre wychowanie.
########
Nie wiem co się dzieje, ale kopiując z MW 2019 nie miałam braków spacji w zdaniach, a tu mi to zginęło. Dajcie znać gdzie przegapiłam poprawki. Z góry dziękuję ❤️
CZYTASZ
Zagubiona. ✓
RomanceUkryta pomiędzy regałami z albumami malarskimi, mogłam swobodnie skupić się na dopracowaniu szczegółów. Wróżki tańczyły wśród kwiatów. Miałam cztery wersje tego samego ujęcia. Będę musiała wysłać je rano do asystentki Górskiego. Gdy wybiorą jeden wy...