Część 7

3K 196 45
                                    


Erwin POV

- Ja pierdolę - usłyszałem obok siebie zszokowanego Carbo.

Patrzyłem tępo w wodospad, jakby Grzesiu zaraz miał z niego wyjść i powiedzieć, że woda trochę chłodna, ale przyjemnie się pływało.

- Kurwa - rzuciłem otrząsając się z letargu. - Dzwoń po pomoc - krzyknąłem do Carbo, a sam puściłem się biegiem w dół rzeki.

Słyszałem za sobą, że coś do mnie mówił, ale nie słuchałem. Teraz najważniejsze było znaleźć Grzesia. Co on do cholery zrobił? To było niemożliwe. Już było tak blisko do przekonania go, a on po prostu się targnął na swoje życie...

Panikowałem. Za bardzo. Nie pomagało to, że było tak ciemno, a latarka miała ograniczony zasięg. Nic nie widziałem w tej przeklętej wodzie!

Wkurwiłem się i rzuciłem do rzeki, przebierając się w strój do nurkowania. Zanurzyłem się i liczyłem na łut szczęścia. Przecież nie mógł odpłynąć daleko, prąd rzeki w tym miejscu był już spokojny. Kurwa kurwa kurwa... dobra, spokojnie, nic mi nie da denerwowanie się.

Rozglądałem się po dnie, ale nic nie widziałem. Wynurzyłem się na chwilę, by zobaczyć gdzie dopłynąłem i zapytać czy Carbo już wezwał EMS. I wtedy go ujrzałem. Prąd rzeki zniósł jego ciało bliżej skały. Rzuciłem się w jego stronę. Chwyciłem go i jak najszybciej zaciągnąłem na brzeg.

Położyłem bezładne ciało na piasku i ściągnąłem swój strój do nurkowania. Carbonara biegł do nas.

- Grzesiu, halo, słyszysz mnie? - Krzyczałem do niego klepiąc go po policzku, ale nie było odzewu. - Noooo Grzesiu... - lamentowałem nad nim.

- Oddycha? - zapytał zziajany Carbo.

Przyłożyłem dłoń do jego nosa, ale nie czułem nic. Jego klatka też się nie unosiła. 

- Ja pierdolę! Dobra, jak to było? 30 uciśnięć, 2 wdechy i tak do przyjazdu karetki - mamrotałem do siebie.

Zabierałem się za uciskanie jego klatki, gdy Carbo przerwał:

- Topielcom najpierw robi się 5 wdechów.

Racja, szybko odchyliłem lekko jego głowę i zacząłem resuscytację. Gdy skończyłem wdechy i zacząłem uciskać zapytałem Carbo:

- Wezwałeś EMS?

- Tak, już lecą helką.

Dobrze, teraz tylko przywrócić mu krążenie. Wpadłem w trans. Robiłem wszystko automatycznie. 30 uciśnięć i 2 wdechy i tak w kółko. Po którymś cyklu na sekundę przerwałem, by złapać własny oddech.

- Mogę cię zmienić jeśli nie masz sił - odparł Carbo.

- Dam radę - rzuciłem i kontynuowałem.

Gdzie ten EMS? Powinni już tu być. Na tę myśl usłyszałem w oddali helikopter. No w końcu!

Carbonara odsunął się i zaczął naprowadzać helkę na nas. Ja nadal w transie robiłem resuscytację.

- No dalej Grzesiu, żyj! - Wydarłem się na niego pełen frustracji.

Po kilku kolejnych uciśnięciach jego ciałem wstrząsnął kaszel. Z płuc wyleciała woda.

- O cholera - zakląłem pod nosem. Szybko obróciłem go na bok, żeby mógł wypluć całą wodę i żeby się nią nie zachłysnął.

Poczułem ogromną ulgę gdy zobaczyłem, że znów oddycha. Do oczu cisnęły mi się łzy, ale szybko je przetarłem. Nie czas teraz na to.

Helka wylądowała i podbiegł do nas ratownik oraz lekarz.

- Co się dzieje? - Zapytał David, a ja prawie się na niego wydarłem, czy nie widzi, że Grzesiu mi tu umiera i niech go ratuje. Na szczęście Carbo był szybszy i mu odpowiedział:

- Chłop potknął się i wpadł do wodospadu. Prawie się utopił, ale go reanimowaliśmy.

- Dobrze, widzę że oddycha. Ile cykli było zrobionych?

- Coś koło 5, albo 6 - nie byłem do końca pewny.

- Halo, słyszymy się? - lekarz poklepał Grzesia po policzku, ale nie otrzymał odpowiedzi. - Ok, nieprzytomny, ale oddycha. Zabieramy go na szpital.

Zabrali się do zabezpieczania Montanhy i pakowania noszy do helki. Stałem cały czas wpatrzony w niego. Helka w końcu oderwała się od ziemi, a ja cały czas wodziłem za nią wzrokiem. Nagle poczułem szturchnięcie Carbo.

- Pakuj się do auta, jedziemy na szpital.

Racja, stanie tu i gapienie się w oddalający punkt nic nie da. Czułem zmęczenie i odrętwienie. Rzuciłem mu kluczyki, a sam usiadłem na miejscu pasażera.

Grzesiu był w dobrych rękach, więc nic mu nie będzie, prawda?


Montanha POV

Czułem się ociężały, jakby moje ciało ważyło tonę, a nie prawie 90 kg. Oczy miałem zamknięte, nie chciało mi się ich otwierać. Coś miałem na twarzy, nawet nie wiedziałem co, ale nie przeszkadzało mi to. W tle słyszałem miarowe pikanie w rytm bicia mojego serca.

Coś nie dawało mi spokoju. Jeśli tak wyglądają zaświaty, to strasznie marne są. Myślałem że po tym całym bólu jaki odczuwałem, tutaj zaznam spokoju, a jednak nadal czułem się okropnie. Powoli uchyliłem powieki. Ujrzałem czystą biel. Czyżby zaraz miały przede mną pojawić się małe cherubinki?

Skupiłem swój wzrok i biel okazała się zwykłym sufitem. Pod palcami poczułem materiał, czyli musiałem leżeć w łóżku. Pikanie pochodziło z urządzenia po mojej lewej, spojrzałem na nie i zobaczyłem poruszające się linie. Podniosłem lewą rękę do twarzy, ale po drodze zauważyłem wkłuty wenflon i odchodzące od niego kabelki, przez które sączyła się ciecz. To co miałem na twarzy to była maska tlenowa.

Ach, czyli ktoś mnie uratował, świetnie...

Z myśli wyrwał mnie głos lekarza.

- Dzień dobry panie Montanha. Widzę, że się pan ocknął. Jak się czujemy?

- Jak kupa gówna - odparłem słabo.

- Nic dziwnego, prawie pan utonął. Na szczęście pana koledzy wyłowili pana i uratowali. Był pan mocno wycieńczony, ale daliśmy dawkę elektrolitów i wszystko powinno być ok.

Już nawet nie śmieszył mnie ten żart z elektrolitami. Westchnąłem ciężko i zamknąłem znowu oczy. A miałem nie czuć już nic...

- Panie Montanha, muszę pana o to zapytać. Czy próbował pan odebrać sobie życie?

Spojrzałem na lekarza z mieszanką wstydu i zrezygnowania.

- Skąd to pytanie? - Zapytałem nieśmiało.

- Cóż, wiemy od policji, że już tam pan nie pracuje i że nie zareagował pan zbyt dobrze. - Świetnie, teraz inni będą się nade mną użalać. - Jeśli pan potrzebuje z kimś porozmawiać, mogę zawołać do pana psychologa.

- Nie dzięki - nie uśmiechało mi się gadać o moim życiu z obcą osobą.

- Rozumiem. Jeśli zmieni pan zdanie, proszę mnie poinformować. Takich rzeczy nie powinno się ignorować i zostawiać samymi sobie. Nie ma nic złego poprosić kogoś o pomoc, gdy nie jest się w stanie samemu sprostać problemom.

- Wiem - odparłem. - Mimo wszystko podziękuję.

- Proszę na razie odpoczywać. Niedługo powinien pan się lepiej poczuć i wypuścimy pana do domu. Jakby czegoś było trzeba, to proszę wołać panią Basię. - Po tych słowach lekarz opuścił salę i zostałem sam ze swoimi myślami.

Jebany księdzu, że też chciało mu się ratować moją nieszczęsną dupę.

Jestem nienormalny... albo zakochany | Morwin | Gregory x ErwinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz