Rozdział 58. Umarł Król.

109 19 174
                                    


          "Spędzasz czas z rodziną? To dobrze. Mężczyzna, który nie spędza czasu z rodziną, nigdy nie będzie prawdziwym mężczyzną."

          M. Puzo, Ojciec Chrzestny



          niedziela, 02.03.1975


          – Naprawdę niczego nie potrafisz dobrze zrobić? – Warknął ostro Remigius, przepychając się obok swojego pierworodnego syna.

          Jego nagła złość wynikała z faktu, że rudowłosy mężczyzna, który przed chwilą został powalony na ziemię, wbrew oczekiwaniom nie stracił przytomności. Mało tego: właśnie doczołgał się do swojej różdżki i zbierał się na równe nogi, przy okazji miotając w stronę mężczyzn w maskach przeróżne zaklęcia.

          Starszy Śmierciożerca nie pozostawił tego bez odwetu. Nim jego syn zdążył zareagować, natarł na przeciwnika. Zdecydowanie nie powinien dać ponieść się emocjom. Największym błędem i niedopatrzeniem ze strony czarnoksiężników było to, że zignorowali jeden bardzo istotny fakt.

          Gdzie walczył jeden z braci Prewett, tam na pewno walczył również jego brat bliźniak. Dwóch silnych przeciwników, którzy rozumieli się bez słów. Jak dotąd, para niezwyciężona w walce.

          Rudolf zaklął pod nosem. Powinni przeczuwać kłopoty już od momentu, gdy Abraxas został pilnie wezwany do Ministerstwa. Z tego powodu podczas pięcioosobowej wyprawie jeden z mężczyzn musiał walczyć samemu. Decyzją Remigiusa, jednoosobową drużynę miał tworzyć jego pierworodny. Jak mówił: miał się wykazać.

          Gdy zostali osaczeni przez członków Zakonu Feniksa, cała akcja wymknęła się spod kontroli. Nie było już miejsca na dążenie do realizacji celu. Należało czym prędzej uciekać. Żaden z członków szanowanych rodów czystej krwi nie chciał dać złapać się na gorącym uczynku. To zepsułoby wiele planów Czarnego Pana. I zdegradowałoby pozycję rodziny.

          Pozycja rodziny była najważniejsza.

          Rudolf nawet nie pamiętał, jakimi zaklęciami rzucam w swoich przeciwników. Gdzieś z tyłu głowy powtarzał w głowie mantrę: nie przelewać krwi czarodziejów. Nie robić tego, póki nie było to zupełnie niezbędne. Zakon i Aurorzy – oni wszyscy pewnego dnia mieli zrozumieć sens tej walki. Służyć Czarnemu Panu i przynieść chwałę rasie czarodziejów. Aby poskromić mugoli potrzebna była armia.

          Sytuacja na polu bitwy pogarszała się z każdą sekundą. Zdecydowanie powinni ewakuować się, póki mieli ku temu okazję. Pozostała trójka już dawno zniknęła i prawdopodobnie czekają na nich w umówionym miejscu. Już mieli uciekać i zrobiliby to, gdyby nie po raz kolejny nie zawiódł swojego ojca. Teraz musiał przyjąć swoją lekcję. Nauczyć się, jak zrobić to prawidłowo.

          P r a w i d ł o w o.

          Z pewnością reszta ich wspólników zdążyła już zniknąć pola bitwy. Obok dwójki mężczyzn pojawił się trzeci ryży czarodziej. Kolejny zdrajca krwi. I to wystarczyło.

          Wystarczyło, żeby Rudolf przeniósł swoją uwagę na Artura Weasleya. Wystarczyło, żeby odciążony od nawału zaklęć Gideon (lub Fabian – w ferworze walki byli praktycznie identyczni) wystrzelił snop turkusowych iskier, a sekundę później jeszcze dwa takie same, a każdy z nich bezbłędnie trafił najpierw w ramię, a następnie w klatkę piersiową Remigiusa.

I Patrz UważnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz