Rozdział 13

2.4K 167 25
                                    

Christian

Przeszedłem przez cały ogród, a następnie okrążyłem stodołę i inne budynki gospodarcze. Żwir chrobotał mi pod stopami, kiedy bez przerwy stawiałem szybkie, mechaniczne kroki. Nie mogłem się zatrzymać.
Wokół panowała przytłaczająca cisza, którą śmiał mącić jedynie mój nierówny, płytki oddech.
Wreszcie natrafiłem wzrokiem na piłkę Liama. Przeturlała się przez trawnik i utknęła przy starym płocie z dziurami i zdrapaną farbą, jakby postanowiła, że właśnie w tym miejscu poczeka na swojego właściciela. Ale on nie nadchodził.
Żółć podeszła mi do gardła, a przyspieszone tętno doprowadzało mnie na skraj absurdu. Balansowałem na granicy rozsądku i szaleństwa, jednak szybko stwierdziłem, że zdecydowanie bliżej mi do drugiej opcji. Zwariowałem... Postradałem zmysły.
Gdy usłyszałem odgłos zamykających się drzwi, gwałtownie obróciłem głowę.
– Christian? – Alberto zmrużył powieki, by móc lepiej dojrzeć mnie z odległości kilku metrów. Jego oczy były uważne, a wyprostowana sylwetka, która ani drgnęła, świadczyła o jego maksymalnym skupieniu.
– Nie ma go. – wydukałem przez ściśnięte gardło, gdy poziom mojego strachu zakrawał już o panikę.
– Idź do samochodu.
Słowa szefa dudniły mi w uszach. Zrozumiałem jego polecenie, ale nie byłem w stanie się ruszyć.
– Zgarnijcie go i wpakujcie do auta. – rozkazał komuś, gdy zorientował się, że konkretnie mnie odcięło.
Chwilę później poczułem czyjeś ramię i pociągnięto mnie w stronę podjazdu.
Uniosłem głowę i zobaczyłem Masona, a kiedy otworzył drzwi i dosłownie wrzucił mnie na przednie siedzenie, kątem oka dostrzegłem sylwetkę Neila i czerwone włosy Rachel.
Alberto wskoczył na fotel kierowcy i zapiął pasy, nawet na mnie nie patrząc. Zajęty był czymś innym, o wiele ważniejszym.
– Co myśmy zrobili... – wyszeptałem.
Już w momencie, w którym Alice zauważyła nieobecność Liama, zacząłem żałować podjętej wcześniej decyzji.
– Nie panikuj.
– Jak mam nie panikować? – warknąłem, mając w dupie to, że odpowiadałem szefowi. – Porwali mojego syna, do kurwy nędzy!
– Wiem.
– Przecież on jest jeszcze taki mały... – nerwowo pochylałem się i prostowałem, zupełnie jakbym cierpiał na chorobę sierocą. – Co ja narobiłem...
– Będzie dobrze. – Alberto zahaczył rękę o zagłówek mojego fotela i obrócił głowę do tyłu, żeby jak najszybciej wycofać i wyjechać z gospodarstwa.
– Alice mnie znienawidzi... I bardzo dobrze. Sam siebie nienawidzę.
– Alice na razie o niczym się nie dowie. – Rachel położyła mi dłoń w miejscu między łopatkami i okrężnymi ruchami pomasowała boleśnie napięte plecy, próbując mnie uspokoić.
– Właśnie. – wtrącił Neil. – Śpi jak kamień.
– Jestem skończonym skurwysynem.
Świat za oknami fury przewijał się, jakby ktoś odtworzył go na laptopie w przyspieszonym tempie. Drzewa, pola i łąki przypominały rozmyty obraz przez prędkość, którą obraliśmy. Pędziliśmy jak szaleni, maltretując ryczący silnik.
Wlepiłem wzrok w ekran telefonu Alberto. Umieścił go w uchwycie obok radia, więc wszyscy doskonale widzieliśmy zieloną kropeczkę, która przesuwała się po niebieskiej linii, będącą niczym innym, jak drogą w aplikacji łudząco przypominającej Google Maps.
Tyle że aplikacja wgrana na komórkę szefa nie była zwykłą elektroniczną mapą. Była naszą nadzieją i jedynym narzędziem, które łączyło nas z moim synem.
Alberto zerknął na mnie dopiero, gdy prędkość pojazdu Margatety, lub kogoś wynajętego przez nią do uprowadzenia Liama, unormowała się, więc i my mogliśmy nieco zwolnić.
Trzymaliśmy się blisko, ale nie za blisko, bez przerwy kontrolując lokalizator. Serce łomotało mi w piersi.
– Ten frajer dobrze się spisał. – rzucił Mason z tylnego siedzenia.
Miał na myśli gościa, który chciał odciąć mi palca. No i Henry'ego.
Poszliśmy z nim na pewnego rodzaju układ. W podzięce za okazanie mu litości miał pomóc nam w przekazaniu swojej szefowej, Margarecie, informacji o miejscu naszego pobytu.
Kretyn puścił wodze wyobraźni i wcisnął kobiecie kit o bezlitosnych, krwawych torturach, dzięki którym wydusił ze mnie, że ukrywamy się w okolicach opuszczonej farmy, ale postanowiłem mu to wybaczyć. I tak było mi wszystko jedno, a on mógł choć przez chwilę poczuć się jak prawdziwy sadysta.
Na reakcję Margarety, a może również Kameleona, nie trzeba było długo czekać, zwłaszcza, że Albarto wysłał Mamuta na przechadzkę w poszukiwaniu mięsa na obiad. Tak wielkiej i charakterystycznej postaci wręcz nie dało się nie zauważyć.
Trop Mamuta doprowadził ich prosto do naszego gospodarstwa...
– Jestem najgorszym rodzicem na świecie. – tępo gapiłem się w szarą jezdnię, rozciągającą się przed maską samochodu. – W tej konkurencji pokonałem nawet moją własną, patologiczną matkę.
– Nie bądź dla siebie taki surowy.
– Podaj mi innego ojca, który oddaje swoje dziecko w ręce potworów.
– Mój! – zgłosił się Mason z szerokim uśmiechem, jakby właśnie wygrał jakąś nagrodę główną i miał się z czego cieszyć.
– Cudownie. – burknąłem, chwytając dwoma palcami górną część nosa, żeby złagodzić nieco ból głowy. – Ciekawe jak Liam znosi to wszystko...
– Jestem pewien, że świetnie sobie radzi. – Alberto popatrzył na mnie ze współczuciem. – Sam wiesz, że nie zrobią mu krzywdy.
– To psychopaci. Cholera wie, co strzeli im do głowy.
– Liam jest dla nich zbyt cenny. – dodała Rachel.
Znów spróbowała zrobić mi masaż odprężający, ale byłem tak spięty, że szybko zrezygnowała z tego pomysłu, westchnęła i oparła czoło o szybę.
Następny w kolejce do pocieszania mnie, był Neil. Siedział na środku, więc pochylił się do przodu i ułożył łokcie na kolanach.
– Pomyśl sobie, że już niedługo ich dorwiemy.
– Mhm. – odburknąłem niechętnie.
– Potrafisz wyobrazić sobie wrzask Kameleona, kiedy powoli będziemy go wykańczać? – rozmarzył się. – To najlepsza nagroda. Pozbędziemy się go raz na zawsze i zemścimy się za to, co zrobił Alice.
Przymknąłem powieki i lekko się uśmiechnąłem. Tak, to faktycznie była kusząca wizja. Oczywiście nie rozluźniłem się na tyle, by przestać myśleć o synu, jednak choć na krótką chwilę pozbyłem się wyrzutów sumienia, które mocno ściskały mój żołądek.
– Wyobraźcie sobie ich minę, gdy zorientują się, że już po nich. – ciągnął Gruby z ekscytacją.
Im dłużej rozmyślałem o tym wszystkim, tym większą ulgę czułem. Nadszedł czas, by skończyć z tym wszystkim.
Ostatnie miesiące przepełnione były ciągłą walką, strachem i wyniszczającym nas kombinowaniem.
Tyle razy zostaliśmy oszukani, że powinniśmy już uczyć się na błędach i chociaż próbować nie pchać się w coraz to głębsze bagno.
Jedynym pocieszeniem był fakt, że nie tylko my obrywaliśmy.
Linus, Edvard i Kameleon chcieli przejąć Malbat, a ginęli w okrutnych męczarniach. No, może oprócz tego ostatniego, jednak, skoro nie zginął wcześniej, zginie dziś lub jutro. Bez różnicy.
Specjalnie zostawili nam broń w willi Perssona, żeby policja mogła zainteresować się Malbatem. Nie wiedzieli, że to właśnie z tej broni Linus dostanie kulkę.
Wpakowali Masona i Nancy do więzienia, żebyśmy wsadzili kij w mrowisko oraz rozpętali aferę z czarną teczką. Nie wiedzieli, że między innymi dzięki tej teczce uratujemy Alice życie i zapewnimy bezpieczeństwo naszej rodzinie.
A co najważniejsze... Ściągnęli nas wszystkich na ślub Nancy, bo nie wiedzieli, że tym spotkaniem po latach obudzą w nas uśpione demony i sprowadzą na siebie śmierć.
Dziś mieli przekonać się, jak wielki błąd popełnili, gdy po rozpadzie Malbatu przypomnieli nam o tym, kim tak naprawdę byliśmy...
– Zatrzymali się. – powiedział Alberto, a ja wręcz podskoczyłem na siedzeniu.
Wyprostowałem plecy i wbiłem cholernie skupiony wzrok w ekran telefonu. Faktycznie, zielona kropka przestała się poruszać.
– Gdzie to? – zapytała Rachel, próbując dojrzeć trochę więcej obrazu z tylnego siedzenia.
– Nie wiem, niedaleko drogi ekspresowej. – szef zmarszczył brwi i przybliżył punkt, w którym znajdował się Liam, by mniej więcej określić jego położenie.
– Jakiś parking leśny?
– Bardzo możliwe.
– Po co tam stanęli? – poruszyłem się nerwowo, jakby ktokolwiek mógł znać odpowiedź na te pytanie. – A co, jeśli...
– Na pewno wszystko jest w porządku, Christian. – odezwał się Neil. – Pewnie zrobili sobie postój.
– Tak szybko? Po jaką cholerę?
– Kurde, nie wiem, stary. Może Kameleon sra w krzakach.
– Albo mają przerwę na lunch. – podsunął Mason, oblizując wargi. – Co robimy?
Popatrzyłem na Alberto. Pewnie przypominałem szczeniaka, który gapił się błagalnie na swojego pana, ale schowałem dumę w kieszeń.
Mieliśmy dwie opcje – tak jak ustaliliśmy na początku, jechać za pojazdem jeszcze dalej, by na końcu podróży zaatakować znienacka i odbić Liama, lub podejść ich już teraz.
Było to cholernie ryzykowane, ale wizja synka, który siedział właśnie przerażony na jakimś leśnym wypizdowiu, trząsł się, a może nawet płakał, doprowadzała mnie do wewnętrznej rozpaczy.
Szef chyba wyczytał z moich oczu wszystko, o czym właśnie myślałem.
I właśnie w takich momentach dziękowałem Bogu, że to właśnie on dowodził Malbatem.
Hammer był nieustępliwy, rzadko zmieniał plany i pewnie nawet gdybym prosił go na kolanach, postawiłby na swoim. Ale Alberto był inny. Ludzki, lojalny, wyrozumiały, a przede wszystkim kierujący się wzajemną miłością i wsparciem. Dlatego gdy tylko skinął głową, wiedziałem, jaką podjął decyzję.
– Wchodzimy teraz. – zdecydował, przecinając niewidzialną linę, która zaciskała się na mojej szyi.
Odetchnąłem głęboko, a następnie zatarłem ręce i sięgnąłem po broń. Musiałem sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku i przeliczyć pociski, bo kończące się zapasy niestety nie dotyczyły jedynie jedzenia i leków.
Już po chwili wszyscy byliśmy gotowi. Odzyskanie Liama i odpłacenie się Kameleonowi i Margarecie za wszystko, napędzało nas do działania. Nadszedł upragniony koniec...
A przynajmniej tak nam się wydawało do czasu, aż po kilku minutach dojechaliśmy na miejsce. Wryliśmy się kołami w leśną ściółkę, bo nie zwolniliśmy nawet na sekundę. Jeżeli mieliśmy wziąć przeciwników z zaskoczenia, musieliśmy działać szybko.
Skoncentrowany jak nigdy rozejrzałem się wokół, oczekując na jakikolwiek ruch ze strony naszych wrogów, jednak dzika polana, przy której stała jedna, zapomniana przez świat ławeczka, kosz na śmieci i tablica informacyjna, wyglądała całkowicie normalnie i bezpiecznie.
Cisza. Spokój. I żadnych ludzi.
– Gdzie on jest? – z trudem wydobyłem z siebie cichy, zachrypnięty głos. – Gdzie jest Liam, do cholery.
– Podobno tutaj. – Alberto przetarł czoło rękawem bluzy i ze zdenerwowaniem zastukał w ekran iPhone'a. – Nic nie rozumiem, wszystko działa, obraz jest załadowany. Musi tu być.
– A wygląda, jakby tu, kurwa, był? – rzuciłem i w ułamku sekundy wyskoczyłem z pojazdu.
Miałem już w dupie to, że Margareta czy Kameleon mogli chować się za drzewami i tylko czekać na moment, by wystrzelać nas jak kaczki. Jedyne czego pragnąłem, to dać dziecku szansę na ucieczkę.
– Liam! – wydarłem się na całe gardło.
Nikt nawet nie próbował mnie uciszyć, więc tylko utwierdziło się w przekonaniu, że sytuacja była poważna.
– Liam! – krzyknął dowódca, a następnie usłyszałem Neila, Masona i Rachel:
– Liam! Gdzie jesteś?!
Rozdzieliliśmy się, bo tylko w taki sposób mogliśmy prowadzić poszukiwania na nieco większym obszarze. Wymienialiśmy się telefonem Alberto, by przez cały czas być jak najbliżej mrugającej, zielonej kropki.
– Nie zapędzajcie się daleko do lasu. – upomniał nas Mason, gdy przedzieraliśmy się przez gęste zarośla. – Lokalizator mówi, że...
– W piździe mam ten lokalizator. – prychnął rozwścieczony Neil. – Zgubiliśmy niespełna dziesięcioletnie dziecko, do cholery! Rozpłynął się w powietrzu, czy wskoczył do dziupli, żeby rozpocząć nowe życie ze stadem wiewiórek? – zaklął pod nosem i kopnął gałąź, która uniemożliwiała mu przejście.
– Gdybym miała tak popierdoloną rodzinę, też wybrałabym wiewiórki. – rzuciła Rachel, rozglądając się na boki. – Liam, kochanie! Odezwij się!
Bez skutku. Mojego syna nigdzie nie było, a ja odchodziłem od zmysłów.
Jedyną nadzieją był zielony punkcik, który, mimo wielokrotnego odświeżania aplikacji, nie przestawał świecić i mrugać. To napełniało mnie jakąkolwiek dawką optymizmu, bo wskazywało na to, że Liam naprawdę ukrył się gdzieś w zaroślach...
Niestety, nawet ten mały promyczek wiary musiał zostać brutalnie zgaszony.
– Jasna cholera! – obróciłem się w oka mgnieniu, gdy tylko usłyszałem głos Alberto.
Był przepełniony mieszaniną przerażenia, zszokowania i bezgranicznej złości, więc włoski na karku od razu stanęły mi dęba. Ta tonacja nie mogła oznaczać niczego dobrego.
I nie myliłem się.
Kiedy mężczyzna pochylił się nad śmietnikiem, zamarłem. Wiedziałem już, co w nim znalazł, lecz mimo to nie odwróciłem wzroku i obserwowałem, jak wyciąga ubrania mojego syna.
Po kolei... Koszulkę, bluzę, nawet spodnie, kurtkę i lewego, dziecięcego buta... A następie prawego, w podeszwie którego ukryty był nadajnik.
Nie wiedziałem co robić, co mówić i gdzie biec, by odszukać syna, więc po prostu spojrzałem na przyjaciół, których miny uzewnętrzniały ich przerażenie. Nie wiem czego oczekiwałem. Że nagle wpadną na pomysł, jak namierzyć auto, które odjechało w nieznanym kierunku, zanim w ogóle zdążyliśmy tu dotrzeć?
Tragiczna prawda osiadła mi na ramionach i powoli, milimetr po milimetrze, zaczęła wgniatać mnie w ziemię. Zgarbiłem się pod wpływem jej ciężaru i wypuściłem z ust drżący oddech.
Straciliśmy Liama.
Chyba pierwszy raz w życiu tak bardzo się o niego bałem i nie miałem zamiaru tego ukrywać. Oparłem plecy o pierwsze lepsze drzewo i powoli osunąłem się na mech, przyciskając brudną dłoń do ust.
Mój mały chłopiec w rękach niezrównoważonych sadystów. Kazali mu się rozebrać, wyrzucić ubrania do kosza, być może go związali, zakneblowali, a nawet zrobili jakąś potworną krzywdę.
Nie wiedziałem, gdzie go zabrali, ale jednego byłem pewien: musiał być śmiertelnie przerażony.

MALBAT TOM 4Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz