Liam
– Nie rozgrzewasz się, Liam?
Zerknąłem na przyjaciela z rozbawieniem.
– A próbowałeś kiedyś spierdolić przed moją rodziną? Schowałeś się w bagażniku i wyskoczyłeś podczas jazdy, by później przebiec pięć kilometrów przez las?
Will przetarł nos rękawem bluzy.
– No nie.
– Właśnie. – parsknąłem krótko. – Uwierz, że jestem już wystarczająco rozgrzany.
Oparłem plecy o korę drzewa i obróciłem twarz ku słońcu. Jeżeli rodzice odkryją, że nawiałem, będą to ostatnie promienie tego lata, które dosięgną mojej twarzy. Postanowiłem więc trochę się nimi podelektować.
To będzie cholernie ciężki rok szkolny. Pomijając już fakt, iż Alice i Christian zamienią moje życie w piekło, wiedziałem, że czeka mnie mnóstwo pracy. Treningi piłki nożnej, kickboxingu, judo i taekwondo. Przydałoby się też systematycznie chodzić na strzelnicę, no chyba, że tata wścieknie się tak bardzo, że postanowi mi tę pasję ograniczyć. Oprócz zajęć dodatkowych jest jeszcze Ingrid. Ostatnio zaczęła narzekać, że nie mam dla niej czasu, chociaż nie jesteśmy nawet razem. I jak ja mam znaleźć czas na szkołę i naukę, kiedy tyle spraw i zajęć pozalekcyjnych zaprząta mój umysł? Bez szans. Będę musiał znaleźć inne rozwiązanie. Trochę znowu powagaruję, trochę popalę głupa, a może jakoś uda się przetrwać ten parszywy rok.
– Idą. – szepnął Math, momentalnie napinając mięśnie. Mrużył powieki, bo chyba jedynie przez te wąskie szparki był w stanie dostrzec przeciwników. – Trzech.
– No, tak się umawialiśmy. – przypomniał mu William.
Splotłem dłonie i zawiesiłem je sobie na karku, rozprostowując kości.
Zaraz zacznie się zabawa. Rany, jak ja to uwielbiałem. Adrenalina buzowała mi w żyłach, krew szumiała w uszach, serce waliło w piersi, jakby chciało przedrżeć się przez skórę i wypaść na trawę. Kochałem moment pauzy, który automatycznie załączał się w moim mózgu tuż przed walką. Czas stawał w miejscu, zupełnie jakby dawał mi możliwość podjęcia decyzji, czy na pewno tego chcę. A ja zawsze chciałem. Zawsze...
Poczułem dopaminę w bani, gdy całym moim ciałem szarpnął zniecierpliwiony dreszcz. Miałem ochotę poskładać całą trójkę w pojedynkę. Dałbym radę i to z palcem w dupie, ale nie mogłem przecież pozbawić przyjaciół tej brutalnej rozrywki. Trzech na trzech.
Zmierzyłem wzrokiem frajerów, którzy szli w naszą stronę pewnym krokiem. Znali zasady i wiedzieli, gdzie się zatrzymać, żebyśmy i my mogli zająć miejsca.
Nie zabrałem ochraniacza na zęby. Przy napierdalance w tak małym składzie nie było potrzeby przesadnego dbania o bezpieczeństwo.
Kurewską pewność siebie zdecydowanie odziedziczyłem po Ashley, a Alice, wierząc we mnie jak nikt inny, starannie szlifowała tę moją mocną cechę. Szkoda tylko, że nie wyszlifowała diamentu, a kawał chuja. Miałem jednak nadzieję, iż nigdy się o tym nie dowie. W jej oczach byłem po prostu synem. Może niezbyt grzecznym, lecz na pewno nie takim, który tłucze ludzi do nieprzytomności.
Zacisnąłem pięści.
Czarne dresy stanęły parę metrów przed nami. Gorąc spłynął po moich plecach, a organ kojarzący się z miłością i dobrem, zaczął nawalać o żebra, nie mogąc zwolnić przez ekscytację i otumaniającą chęć wyładowania agresji. Emocje przysłoniły mi widoczność na wszystko, co działo się wokół. Skoncentrowałem uwagę na celu. A konkretnie trzech celach. Musiałem wybrać typa, którego wezmę na siebie. Pośrodku stał największy. Starszy ode mnie o co najmniej dziesięć lat, może i więcej. Szeroki w barkach, wielki i groźny.
Pokiwałem głową. Lubię wyzwania.
Dwóch pozostałych widziałem już na jakiejś ustawce. Wiedziałem więc, że nie są Norwegami.
Spróbowałem dosłyszeć ich głosy. Dyskutowali między sobą, prawdopodobnie ustalając strategię najebania nam za wszystkie czasy, w końcu mieli za co się mścić. Miałem to jednak w dupie i nie odczuwałem choćby grama strachu. Chciałem podsłuchać mężczyzny tylko po to, aby ustalić ich pochodzenie. Litwini... Albo Rosjanie. Obie możliwości nie były zbyt optymistyczne, bo akurat te dwie narodowości potrafiły nawalać się do upadłego.
Do upadłego...
Kąciki ust mi zadrżały. Nie mogłem doczekać się, aż piach oprószy ich zakrwawione mordy.
Ruszyli w naszą stronę. My zrobiliśmy dokładnie to samo. Patrzyłem w oczy swojej ofiary, przez krótką chwilę próbując ustalić, jakim cudem z niewinnych przepychanek pod stadionami, które odbywały się zazwyczaj po meczach, znalazłem się tu. Mniejsza o to.
– Biorę tego z lewej. – zarechotał Will, podciągając rękawy bluzy.
Zignorowałem jego słowa. Mój cel był coraz bliżej i to na nim musiałem się skupić. Tu nie było miejsca na głupie błędy i dekoncentrację.
Wysunął się nieco przed swoich ziomków. Ja również przyspieszyłem kroku, by sunąć przed przyjaciółmi. Parliśmy piaszczystą drogą, kurz unosił się pod naszymi stopami.
Uniosłem pięść.
Niektórzy czekali na pierwszy ruch przeciwnika. Najpierw robili unik, później atakowali. Ja byłem tym szaleńcem, który był zbyt zniecierpliwiony, by bawić się w jakieś zagrania. Chciałem zobaczyć, jak z nosa tego kutasa tryska czerwony wodospad.
– Liam! – usłyszałem za plecami spanikowany głos Matha.
Wymiękł? Jaja sobie robił, czy jak? To do niego niepodobne. Nie mogłem się jednak zatrzymać. Od przeciwników dzieliły nas ostatnie metry.
– O kurwa! – zawtórował William.
Tym razem coś mnie tknęło. Łypnąłem na przyjaciół przez ramię. Zajęło to zaledwie ułamki sekund, lecz tyle wystarczyło, bym oberwał cios w szczękę.
Mhm, zdarza się nawet najlepszym.
Furia popłynęła moim krwioobiegiem, a gdy zrozumiałem, iż ból żuchwy nie jest żadnym problemem w porównaniu z tym, co nas czekało, wpadłem w prawdziwy, niekontrolowany amok.
Miałem ochotę ich pozabijać.
– Umawialiśmy się trzech na trzech! – syknąłem, łapiąc największego fiuta za kołnierz bluzy.
Przywaliłem mu z główki. Zapiekło mnie czoło, lecz jego rozwalony nos był świetną rekompensatą. Zachwiał się, ale nie miałem zamiaru go puścić. Moja pięść wylądowała na jego skroni, kolano uderzyło w brzuch z taką siłą, że, gdy tylko poluzowałem uścisk, odleciał do tyłu.
Byliśmy w dupie.
Około dziesięciu facetów wylazło z krzaków po obu stronach drogi. Może było ich więcej? Nie mogłem skupić się na liczeniu.
Obróciłem twarz w stronę Willa. Skończył ze swoim rywalem, ale gorączkowo łypał na boki.
– Otoczyli nas. – wykrztusił.
I miał, kurwa, rację. Trzech znajdowało się przed nami, dwóch za naszymi plecami. Spojrzałem w lewo – kolejne dwie zakapturzone postacie, podobnie jak po prawej stronie. Zajebiście.
Math nie mógł poradzić sobie z facetem, który zaczął kopać go po głowie i plecach, więc ruszyłem przyjacielowi na pomoc. Stanąłem jak wryty, kiedy jakiś ogromny kretyn zagrodził mi drogę.
Naprawdę był ogromny. I o wiele starszy ode mnie. Właściwie to wiekiem dorównywał mojemu ojcu.
– Niespodzianka. – rzucił po angielsku, a jego specyficzny, wschodni akcent zaszumiał mi w uszach.
Trzech skurwieli na przodzie. Dwóch z tyłu. Czterech po bokach.
Dziesięć gnid do ubicia. Może być ciężko.
Ktoś złapał mnie za ramię, próbując wygiąć rękę do tyłu. Odwróciłem się, odepchnąłem go nogą, ale w tym samym momencie zaatakował kolejny. O dziwo z nim też jakoś sobie poradziłem. Jeden krok, trzy ciosy. Zapluł się krwią. Następny oberwał lewy sierpowy.
Ilu zostało? Dzisięć odjąć... Dwóch leżało... Ale jeden już wstał... Osiem plus... Minus... Kurwa, ja pierdolę. Nie bez powodu miałem zagrożenie z matmy.
Chwyciłem za kark gościa, który mi się nawinął i uniosłem kolano. Stęknął i przycisnął dłoń do zmiażdżonej przegrody nosowej.
Dyszałem, jak zziajany kundel. Przetarłem wilgotne czoło, a moja dłoń momentalnie przybrała czerwony kolor. Nie miałem pojęcia, skąd ta krew i czy w ogóle należała do mnie. Adrenalina działała jak najsilniejszy środek znieczulający.
Miałem jakieś pół sekundy na wychwycenie wzorkiem przyjaciół.
Jezu, w co żeśmy się wpakowali.
Mathias leżał na ziemi. Dwóch frajerów nie dawało mu spokoju, choć nie miał już wystarczająco dużo energii, by z nimi walczyć. Nie reagował na ich kopnięcia, a mi pozostało mieć nadzieję, że wciąż oddycha.
Spróbowałem ruszyć w jego kierunku, równocześnie rozglądając się za Williamem.
– Will! – krzyknąłem, gdy odszukałem go zamglonym spojrzeniem.
Twarz miał opuchniętą i zakrwawioną, ale dzięki Bogu nikt się nad nim nie pastwił. Leżał na poboczu, więc tylko jedna rzecz przyszła mi do głowy.
Poczułem uderzenie w potylicę. Moje kolana grzmotnęły o ziemię.
– Stary, uciekaj! – zdołałem wysapać.
William pokręcił głupim łbem. Wiedziałem, że nie spierdoli, bo żaden z nas nie zostawiłby pozostałej dwójki.
W przypływie gwałtownego stresu udało mi się wstać, choć nie wiem, jakim cudem. Otoczony przez sześciu facetów, nie miałem praktycznie żadnych szans, ale o odpuszczeniu walki nie było nawet mowy. Chyba wolałem umrzeć niż błagać o litość skurwysynów, którzy nas oszukali.
Sprzedałem cios dwóm kutasom. Dosłownie i w przenośni, bo jednego i drugiego kopnąłem między nogi, a następnie przypomniałem sobie o kombinacji ruchów, nauczonej przez Christiana. Moje obie ręce wykonały serię uderzeń, zostawiając ostatnich czterech gości... O czterech za dużo. Nie miałem już na nich siły.
Zakaszlałem, czując ucisk w klatce piersiowej. A mama mówiła, do kurwy nędzy, żebym nie palił szlugów.
Mówiła też, żebym nie ściągał na siebie kłopotów...
Zgiąłem się wpół, kiedy któryś walnął mnie pięścią w przeponę. Pociemniało mi przed oczami, a nim zdołałem wyostrzyć obraz, leżałem na glebie.
Oberwałem w głowę. Czyjąś ręką? Nogą? Bez różnicy, nie miałem czasu przykładać do tego większej wagi. Bolało, jak jasna cholera. Słyszałem pisk w uszach.
Po kilku minutach, podczas których nie przestawali okładać mojego bezwładnego już ciała, jakiś wielki, łysy fiut uniósł stopę i przycisnął mi ją do gardła, uniemożliwiając nabranie powietrza.
Chryste, gdyby ojciec widział, co ze mną robią, zajebałby ich gołymi rękoma. A mama? Jej pękłoby serce... Uchyliłem posiniałe wargi, ale na niewiele się to zdało, wciąż nie byłem w stanie odetchnąć. Balansowałem na granicy omdlenia, modląc się w duchu o szybkie odpłynięcie, by dać ukojenie obitej twarzy, gdy nagle, nie wiadomo skąd, bo myślałem, iż policzyłem już wszystkich przeciwników, usłyszałem twardy, władczy głos mężczyzny, którego na bank nie było tu wcześniej.
Jego ton odbił się echem w mojej głowie, a obolały żołądek wykonał potrójne salto.
Brzmiał dziwnie niepokojąco, zupełnie jakby podświadomość podpowiadała mi, że jest kimś niesamowicie ważnym i każdy rozkaz, padający z jego ust, zawsze zostaje wykonany bez najmniejszego sprzeciwu. Czekałem więc, aż wyda polecenie, by ze mną skończyć. Zostanę zamordowany na życzenie jakiegoś pajaca. Bezsensowna śmierć... Byłem zbyt młody, żeby dać się skatować przydupasom rosyjskiego szefa gangu motocyklowego, z którym bezmyślnie zadarliśmy parę tygodni wcześniej.
Gdybym wiedział, że przerobią mnie na miazgę, raczej zostałbym przy kibolskich, łagodnych ustawkach.
– Puśćcie go. – rzucił zachrypniętym głosem.
Gość brzmiał, jakby na śniadanie zżarł całe opakowanie gwoździ. Uchyliłem opuchnięte powieki. Na jedno oko nie widziałem kompletnie nic, drugie, mniej zmaltretowane, strasznie łzawiło, ale udało mi się dostrzec jego sylwetkę.
Wysoki, ale nie tak wysoki jak tata.
Gruby, ale nie tak gruby jak Mason.
Wredny, ale... O kurde. Wredny jak Neil. A może nawet gorszy.
Przełknąłem ślinę wymieszaną z krwią.
– Olgierd. – jeden z idiotów, który jeszcze przed chwilą tłukł mnie po twarzy, skinął głową, sztywno witając się z szefem. – To oni. – szturchnął nogą moje ramię. – Wczoraj w nocy załatwili naszych ludzi.
Mężczyzna podszedł bliżej. Słyszałem jego kroki, które nie zwiastowały niczego dobrego, a wręcz wskazywały na kurewskie, nieuniknione kłopoty. Był jak dzikie zwierzę, a ja... Cóż, raczej jak bezbronna ofiara. Mógł zrobić ze mną wszystko.
– Oni? – Olgierd pochylił plecy, omiatając mnie rozbawionym spojrzeniem. – To przecież licealiści.
– Wiem, ale...
– Cisza. – uniósł dłoń, a ten jeden gest wystarczył, by facet stojący obok zamknął mordę. – Jak ci na imię?
Minęła chwila nim zorientowałem się, iż mówił do mnie.
O cholera. Mimo krwi, która wypływała mi spomiędzy zaciśniętych zębów, zaschło mi w ustach.
– Nie mówisz po angielsku? – uniósł kącik ust w złowrogim grymasie.
Ten uśmiech wyglądał jak coś w rodzaju „nie chcesz gadać? Zaraz i tak zmuszę cię do odpowiedzi".
– Mówi. – odparł inny dresiarz. – To Amerykanin. Jest uczniem Bodø videregående skole. Pierwszoklasista.
No proszę. Moja rodzina potrafiła latami ukrywać się przed policją, tymczasem informacje o mnie były na tyle łatwe do wyciągnięcia, że jakiś przypadkowy dureń wiedział, gdzie chodzę do szkoły i skąd pochodzę.
– Niesamowite. – Olgierd pokiwał głową z uznaniem. – Podnieście go.
Przymknąłem powieki, wiedząc, iż nie będę musiał nawet kiwnąć palcem, by stanąć na nogi. Dwóch mięśniaków, przypominających krzyżówkę wujka Mamuta z trzydrzwiową szafą, złapało mnie za ramiona. Nie mogłem ustać samodzielnie, więc przez cały czas pilnowali, żebym nie zarył twarzą o glebę.
– Amerykanin, hm? – mruknął, a następnie stanął tuż przede mną i jednym palcem uniósł mój podbródek, by móc spojrzeć mi w oczy. Wciąż jednak zwracał się do swoich ludzi: – Jakim cudem jeden nastolatek pokonał prawie całą waszą grupę?
– Nie no, szefie...
– Porozmawiamy o tym później. – znów uniósł tę samą dłoń, więc posłusznie zamknęli jadaczki. – Godne podziwu, dziecko. Nie ukrywam.
Miałem ochotę parsknąć prześmiewczo, ale wszystko tak bardzo mnie bolało, że raczej nie dałbym rady. Czułem kłucie w klatce piersiowej przy każdym płytkim wdechu, a głowa coraz mocniej mi pulsowała.
– Zdradź nam tę tajemnicę, chłopcze. – ciągnął Olgierd, kompletnie niezrażony moim milczeniem. – Gdzie szesnastolatek zdobył takie umiejętności? – zwilżył usta koniuszkiem języka, wlepiając wzrok w moją rozciętą wargę, z której ciekła lepka krew. – Urodziłeś się na ringu?
Zacisnąłem pięści i splunąłem mężczyźnie pod nogi.
Gorzej, człowieku. Urodziłem się w Malbacie.
Olgierd uniósł brwi i wsunął dłonie do kieszeni.
– No, no. – cmoknął z zadowoleniem, posyłają mi zaintrygowane spojrzenie. – Już cię lubię. – stwierdził, po czym odwrócił twarz w stronę swoich przydupasów. Cały policzek pokryty miał głębokimi bliznami. – Chcę tego dzieciaka.
– Co? – jeden z czarnych dresów otworzył szeroko oczy.
Chciałem zrobić to samo, ale nie byłem w stanie, więc jedynie słuchałem chrzanienia Olgierda, któremu chyba odbiło, lekko mówiąc.
– To co słyszysz, jest dobry. Odpłaćcie mu się za wczoraj, ale nie za mocno. – rozkazał beznamiętnym tonem.
Zakaszlałem, próbując nabrać powietrza i wyszarpałem ręce z uścisku dwóch facetów. Cóż, trochę tego nie przemyślałem i jedyne, co udało mi się tym osiągnąć, to upadek na piach. Cholera, jak bardzo musiałem być poobijany, że nie miałem siły stać na własnych nogach?
– Chodź, młody. – głos, który usłyszałem nad uchem, przyprawił mnie o wymioty. – Niedługo powrót do szkoły, co? Dostaniesz od nas zwolnienie z pisania sprawdzianów. – dodał wesoło, uśmiechając się tak upiornie, że aż żołądek podszedł mi go gardła, a po plecach przebiegł dreszcz.
Z trudem przeturlałem ciało na brzuch i zacząłem pełznąć w kierunku... Nie wiem czego. Niby gdzie chciałem uciec? Jedyne bezpieczne miejsce – rodzinne, strzeżone gniazdo, w którym nie spadłby mi włos z głowy, opuściłem przez własną głupotę. Przyszedł czas, by ponieść tego konsekwencje.
Inny facet, tym razem taki z gęstą, ciemną brodą, obrócił mnie z powrotem na plecy, a po chwili wykręcił moją rękę, układając ją na delikatnym wzniesieniu. Poczułem trawę i małe kamyczki pod opuszkami palców.
– Mogę ja? – wyrwał się mężczyzna, któremu wcześniej wywaliłem z czoła w nos.
– Śmiało.
Oddychałem coraz szybciej. Piach wpadł mi do ust i nosa, powodując niesamowity dyskomfort. Chciałem przetrzeć twarz rękawem, lecz nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu. Ktoś docisnął mnie kolanem do ziemi.
Obróciłem pobladłą ze strachu twarz w stronę ciężkiego buciora. Gość trzymał swoją ogromną stopę na moim łokciu, a kiedy uniósł ją z szerokim uśmiechem na ustach, zacisnąłem powieki, czekając aż zrobi to, co zaplanowali.
Odgłos łamanej kości wymieszał się z piskiem w uszach, a całe ciało przeszył niesamowity, odbierający zmysły ból. Jęknąłem głośno, doprowadzając mężczyzn do podłego rechotu. Moje zdrowe kończyny zaczęły niekontrolowanie drżeć w odpowiedzi na rwący uraz ręki, a puls dudnił mi w skroniach. Wiedziałem, że jestem bliski omdlenia i wcale nad tym nie ubolewałem.
– Dawaj jeszcze raz. – zaśmiał się któryś.
Nie... Tego już nie wytrzymam...
Otworzyłem oczy, chowając dumę w kieszeń. Niestety byłem gotowy zacząć ich błagać.
Ciekawe, co powiedziałby na to tata? On nigdy by nie...
Zabrakło mi tchu, gdy noga faceta gruchnęła o moją kość po raz drugi. Tym razem nacisnął na nią na tyle mocno, że mój łokieć wygiął się w drugą stronę.
Nie byłem w stanie nabrać powietrza, ani nawet zacisnąć palców lewej, sprawnej ręki. W żyłach płynął mi palący prąd, rozprowadzając go po całym organizmie. Wszystkie zakończenia nerwowe mojego otępiałego z bólu ciała, płonęły żywym ogniem.
– Wystarczy. – warknął Olgierd. – Ta ręka za parę miesięcy ma wrócić do normy, kurwa. Jeżeli doprowadzicie go do trwałego kalectwa, osobiście was pozabijam. – ostatni raz popatrzył mi w oczy z niezbadanym wyrazem twarzy. – Mówiłem już, że chcę tego chłopaka.
Westchnęli z niekrytym rozczarowaniem.
– Szkoda. – powiedział ten, który przyciskał kolano do moich pleców. – Zabawa była przednia.
Poczułem dotyk czyjejś silnej dłoni. Nie mogłem unieść głowy, ale szybko pojąłem, że to Olgierd klepał moje łopatki w iście życzliwym, a równocześnie kompletnie niezrozumiałym dla mnie geście.
– Do zobaczenia, dzieciaku.
Zaczęli odchodzić. Zostawili nas. Przeżyliśmy.
Słyszałem dziwne dźwięki. Albo zmienili język na rosyjski, którym posługiwali się między sobą, albo bardzo mocno oberwałem w łeb.
Spróbowałem wciągnąć powietrze przez nos. Cała twarz boleśnie mi pulsowała, więc wcale nie było to proste. Bolało mnie dosłownie wszystko, każda część ciała z wyjątkiem złamanej ręki. W niej chwilowo straciłem czucie.
Z trudem zdołałem napiąć kark i rozejrzeć się na boki. Math leżał w tym samym miejscu co wcześniej, a Will ewidentnie próbował przypełznąć mi na ratunek, ale padł po pokonaniu jakiejś jednej trzeciej drogi.
Zacisnąłem zęby, a następnie napiąłem mięśnie, robiąc wszystko co w mojej mocy, by stanąć na nogi. Bezskutecznie. Cały drżałem, każdy ruch powodował niesamowite męki i dokuczały mi cholerne zawroty głowy. Odpuściłem tę niesprawiedliwą batalię z samym sobą. Zacząłem czołgać się w stronę przyjaciela. Nie pamiętam nawet, którego. Mój mózg stwierdził chyba, że nie była to na tyle istotna informacja, by przydzielać jej specjalne miejsce w mózgu. Nic zresztą dziwnego, bowiem wcale nie interesowało mnie, czy dopełznę do Matha czy Willa – zależało mi na telefonie jednego z nich.
Cóż, ja swojego nie miałem...
Po dziesięciu minutach trzymałem iPhone'a w rozdygotanej dłoni. Odcisk mojego kciuka od razu odblokował urządzenie, więc natychmiast, nie wahając się ani sekundy, wybrałem odpowiedni numer.
Oczywiście, że prawie sikałem ze strachu. Wiedziałem jednak, że na nim zawsze mogę polegać.
– Tato... – zacząłem, gdy usłyszałem Christiana po drugiej stronie.
– Liam? To ty?! – wydarł się prosto do słuchawki. – Zwariowałeś, do jasnej cholery? Masz szlaban do końca życia! Jak w ogóle mogłeś odwalić taką akcję, gówniarzu?! Mama umiera ze strachu! Przysięgam ci, jak dorwę cię w swo...
– Tato. – wycharczałem nieco głośniej, lecz równocześnie o wiele słabiej niż jeszcze przed chwilą.
Zamilkł na dwie sekundy, podczas których błyskawicznie ułożył sobie wszystko w głowie. Nie zadawał zbędnych pytań. Nie wpadł w panikę. Nie krzyczał. Doskonale wiedział, jaka informacja będzie mu potrzebna, aby realnie mi pomóc.
– Gdzie jesteś, synu? Już po ciebie jadę.
CZYTASZ
MALBAT TOM 4
Mystery / Thriller"Ile jesteś w stanie poświęcić, by ocalić swoją kobietę i ukochaną przyjaciółkę?" - takie pytanie mogli zadać sobie członkowie Malbatu, gdy Alice została poważnie ranna. Nie mieli wiele czasu do namysłu, ale w jednym byli wyjątkowo zgodni - zrobią...