Liam
– Dziadek! – krzyknęła Lillian, gdy z rozbiegu wskoczyła w ramiona Alberto, który od razu ją podniósł, podrzucił, a na końcu złapał i posadził sobie na biodrze.
– Dobrze się spisałaś, pchełko. Jestem z ciebie bardzo dumny.
– Będą na mnie źli? – zapytała, lekko przechylając główkę.
Co zabawne, w jej głosie nie było słychać ani grama lęku czy żalu, a czystą, dziecięcą ciekawość.
Mała kombinatorka. Prawdziwy diabełek pokryty brokatem i warstwą słodkiego lukru. Pewnie wolała zapytać głowy Malbatu o to, czy tata i Olivia się wściekną, żeby już zacząć przygotowywać jakieś urocze przeprosiny w pakiecie z zestawem niewinnych, rozbrajających minek przeznaczonych dla Neila.
– Nie będą. – zapewnił Alberto, mając oczywiście całkowitą rację. – Popływają sobie trochę, nic im nie będzie. Potrzebują tego czasu, żeby dojść do porozumienia.
Lilly uśmiechnęła się szeroko. Wyglądała jak mini kopia swojego ojca, który szczerzył zęby w identyczny sposób, kiedy coś uchodziło mu na sucho. Czyli dość często.
Odwróciłem twarz w kierunku basenu, gdy usłyszałem krzyk wujka Masona:
– Odpłynęli? – rechotał złośliwie, zbliżając się w naszą stronę chwiejnym krokiem.
Nie był pijany, po prostu ledwo szedł, kiedy tak rżał, szczerze rozbawiony wizją swojego najlepszego przyjaciela i Olivii w łódce bez wioseł.
Ależ my jesteśmy kurewsko wredni.
– Tak, gondola miłości obrała kurs na... – Christian przyłożył dłoń do czoła, by ukryć oczy przed promieniami słońca i namierzyć położenie łodzi, którą, przez zwiększającą się odległość, coraz ciężej było dostrzec. – Na... Nie wiem. Są gdzieś tam. – niedbale machnął ręką.
– Czy miłości, to się okaże.
– Zaufaj mi, Taro. – kąciki ust ojca powędrowały delikatnie do góry. – Wiem co robię.
Babcia pokiwała głową.
Christian był tak pewny swoich słów, że my również momentalnie zaczęliśmy w nie wierzyć. Właściwie, kto znał Neila lepiej niż tata i Mason? Wiedzieli, co robią. Sami wpadli na ten pomysł, a to, że nikogo z rodziny nie musieli namawiać do wzięcia w nim udziału, to już inna sprawa.
– Chodź, pchełko. – zaćwierkała Tara, która wraz ze wszystkimi ciociami zobowiązała się do całodziennej opieki nad Lillian.
Być może nawet całonocnej, biorąc pod uwagę fakt, iż nikt nie wiedział, kiedy tak naprawdę rodzice małej wrócą do domu. No i czy wrócą we dwoje... No co? Moim zdaniem zawsze istniała szansa, że któreś z nich straci życie podczas tej przymusowej terapii.
Babcia wzięła Lilly za rękę, przeszły przez plażę, minęły plac zabaw i boisko do siatkówki, a po chwili zniknęły nam z oczu. Podobnie zresztą jak łódka, która musiała wypłynąć za skały otaczające nasze imperium, co oznaczało, że była już cholernie daleko stąd.
Dni stawały się coraz chłodniejsze. Nie na tyle, by realnie marznąć, ale lato w Bodø powoli dobiegało końca, za to wczesna jesień nadciągała wielkimi krokami. Choć niebo było praktycznie bezchmurne, a słońce przypiekało ramiona i twarze, silny, nieprzyjemny wiatr przypominał o tym, że mieliśmy już pieprzony sierpień. Najbardziej chujowy miesiąc w całym roku, bo wiązał się z powrotem do tego przytułku dla obłąkanych... W sensie do szkoły.
– Liam? – głos wujka Alberto rozbrzmiał mi tuż za plecami.
Drgnąłem, nieco zaskoczony tonem, którym wypowiedział moje imię, ale miałem cholerną dzieję, że ani on, ani tata i Mason nie dostrzegli tej żenującej reakcji.
Odchrząknąłem, obracając się przez ramię.
– Tak?
– Masz chwilę?
Nie zerwałem kontaktu wzrokowego z mężczyzną, chociaż nie ukrywam, że miałem wielką ochotę to zrobić. I to już po trzech sekundach obserwowania jego niebezpiecznie spiętej twarzy. Zmarszczka między brwiami wujka stała się bardziej wyraźna i głęboka, zupełnie jakby chciała ostrzec mnie przed jego gniewem.
Lodowaty dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa, a pod linią włosów zebrały się kropelki potu.
– Teraz? – podrapałem czubek głowy ręką bez gipsu. – Nie bardzo.
Tak naprawdę nie miałem nic do roboty, ale wszystko było lepsze od niespodziewanej, poważnej rozmowy z dowódcą Malbatu.
Serce załomotało mi w piersi.
– Za mną. – rzucił szef, ignorując moje bezsensowne kłamstwo.
Jezu Chryste. Przenajświętszy Panie. Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
– Tato? – jęknąłem cicho.
Byłem na tyle dojrzały, żeby na imprezie wypić czystą wódkę ze szklanki, palić fajki czy niechcący wplątać rodzinę w porachunki z gangiem motocyklowym, lecz równocześnie na tyle dziecinny, że wizja życianki od Alberto sprawiła, iż nogi się pode mną ugięły, a żołądek dosłownie podszedł do gardła.
Christian łypnął na Masona, a ten odpowiedział mu równie zaniepokojonym spojrzeniem.
Ja pierdolę.
– Idź, synu. – ojciec kiwnął brodą na oddalające się plecy Alberto. – No przecież cię nie zabije. – dodał tak niepewnym głosem, że ani trochę mnie to, kurwa, nie wzmocniło.
Wręcz przeciwnie. Po tych słowach miałem ochotę wbiec do fiordu i dogonić łódź Neila i Olivii.
– Każdy z nas kiedyś przez to przeszedł. – rzucił Mason pokrzepiająco. – Pierwszy opierdol zawsze jest najgorszy, później jakoś leci. Trzymaj się, młody.
Przełknąłem gęstą ślinę, prawie przy tym wymiotując, a następnie – tak jak kazał tata – ruszyłem za przywódcą. Zmówiłem wszystkie znane mi modlitwy. Niewiele ich co prawda było, ale jedną, taką w której błagałem Boga o litość, a w razie śmierci – przyjęcie mnie do nieba, powtarzałem w kółko przez całą drogę.
Wspominałem coś o nadciągającego jesieni i oziębieniu klimatu? To już nieaktualne. Całe moje ciało lepiło się od potu, skóra pod gipsem niesamowicie swędziała, a gardło wyschło na wiór. Myślałem, że gorzej już być nie może, ale właśnie wtedy Alberto stanął przed swoją willą, otworzył drzwi i poczekał aż przejdę przodem.
Nie chciałem iść jako pierwszy, nie chciałem wchodzić do jaskini lwa i nie chciałem czuć świdrującego wzroku mężczyzny na plecach... Jednak mimo wszystko zrobiłem to, czego oczekiwał. Minąłem go, a następnie przekroczyłem dobrze znany próg.
Rozejrzałem się na boki. Bywałem tu praktycznie codziennie, jak nie w odwiedzinach u Alberto, to u babci Tary, jednak dziś nic w tym domu nie było takie, jak zazwyczaj. Ciężkie zasłony w oknach, na które zwykle nie zwracałem uwagi, teraz przyprawiały mnie o jeszcze silniejsze dreszcze, z kolei półmrok panujący wokół doprowadzał moje serce do szaleństwa, raz zmuszając je, by napierdalało pod żebrami, a po chwili powodując stan bradykardii.
– Usiądź, Liam. – rozkazał wujek.
Nie widziałem go, aczkolwiek domyśliłem się, że miał na myśli kanapę, bo niby gdzie indziej miałbym siąść?
A może na podłodze? Może będę musiał błagać go na kolanach o przebaczenie...?
Przez durny głos w mojej głowie, przystanąłem obok wielkiej, skórzanej sofy i zerknąłem na nią z wahaniem.
– Siadaj. – powtórzył Alberto, tym razem o wiele ostrzej.
Usiadłem, nie zwlekając już ani sekundy.
Niemądrze było marnować czas na takie rozterki i dywagacje, skoro być może niewiele mi go pozostało, prawda?
Szef zniknął w swoim gabinecie. Chciałem poświęcić tę parę minut na unormowanie oddechu, ale nie zdążyłem – po chwili był już z powrotem. On i jego władcza aura, którą czułem każdą komórką sparaliżowanego ze strachu ciała. Nie musiał podnosić głosu, bym słyszał jego wrzask. Potrafiłem go sobie wyobrazić i to na tyle realistycznie, że na moich rękach pojawiła się gęsia skórka.
Mężczyzna oparł dłonie o uda, a następnie zasiadł na fotelu, ciężko przy tym wzdychając.
Zacząłem rozmyślać nad tym, czy dźwięk, który z siebie wydał, spowodowany był bólem stawów, czy może irytacją związaną z nadciągającą pogadanką.
– Wiesz, dlaczego poprosiłem cię o rozmowę? – zapytał twardo, układając obie ręce na podłokietnikach.
Przez chwilę chciałem odpowiedzieć, że wcale mnie nie poprosił, ale, dzięki Bogu, te idiotyczne słowa zawisły mi na końcu języka i nie ośmieliły się opuścić ust.
Alberto wyglądał jak pieprzony król na tronie. Jego silna, zdecydowana postawa była w stanie skruszyć najtwardszą skałę, a gdy dodatkowo uaktywniał swoje bezlitosne, przepełnione bezkresnym mrokiem spojrzenie, miałem wrażenie, że trzymał w garści dosłownie cały świat.
Przejechałem koniuszkiem języka po dolnej wardze, odszukując miejsce, które nie zdążyło się do końca zagoić po pobiciu.
– Wiem. – wychrypiałem. Kurwa, brzmiałem, jakbym znów przechodził mutację. Odkaszlnąłem dwa razy, wyprostowałem plecy i pociągnąłem nieco mocniejszym tonem: – Chodzi o ustawki.
Wujek nieznacznie skinął głową.
– Dokładnie. – przyznał mi rację. – Spodziewasz się zapewne kłótni, krzyków i surowej kary, hm?
Spuściłem wzrok, wbijając go w nowoczesny, dębowy stolik ze złotą żywicą. Nie wiedziałem, czy powinienem przytaknąć, czy może pozwolić mówić mu dalej.
– Patrz na mnie, Liam.
Automatycznie podniosłem głowę.
– Tak. – odpowiedziałem na wcześniej zadane pytanie.
Skrucha w moim głosie była bardzo dobrze słyszalna, a ja wcale nie miałem zamiaru jej ukrywać. Naprawdę żałowałem tego, iż wpakowałem najbliższych w głębokie, śmierdzące szambo.
– To nie ma najmniejszego sensu, dziecko. – wujek zastukał palcami w twarde oparcia, a ten delikatny, acz niepokojący dźwięk, odbił się echem w moich trzewiach. – Nie będę wrzeszczał i zdzierał sobie gardła... – kontynuował spokojnie.
Napawał mnie coraz większym przerażeniem. Jego miarowy głos był chyba gorszy od podniesionego tonu, bo nie miałem zielonego pojęcia, czego się spodziewać.
Patrzyłem mężczyźnie prosto w oczy, z każdą sekundą błagając w duchu o to, by znów zobaczyć starego, dobrego Alberto. Nogi zaczęły mi delikatnie drżeć, więc wbiłem pięty w podłogę. Nie chciałem zdradzać swojej szczeniackiej reakcji na silny stres. I tak byłem pewien, że wujek słyszał walenie mojego serca.
– Mam coś, co powinieneś zobaczyć, Liam.
Zacisnąłem wargi w wąską kreskę, a następnie, poprawiwszy się na kanapie, pokiwałem głową.
Alberto nie trzymał mnie dłużej w niepewności. Może nie miał na to czasu, a może widział, jak kurewsko blady byłem na twarzy i wziął za pewnik, że jeżeli nie przejdzie do meritum, po prostu przegram tę nierówną walkę z własnym organizmem i stracę przytomność.
Pochylił plecy, położył na stoliku kopertę, a następnie, bez słowa, wrócił do wcześniejszej pozycji.
Łypnąłem nieufnie na papierowy „prezent", lekko unosząc brwi.
– Śmiało, otwórz. – zachęcił mnie gestem ręki. – Zobacz, co jest w środku.
Sięgnąłem po kopertę. Od razu wyczułem, że była solidnie wypchana i choć niezbyt mi się to spodobało, rozchyliłem papierowe brzegi. Po raz kolejny przełknąłem ślinę, prawie się przy tym krztusząc, a gdy wysunąłem zawartość koperty na rękę, włoski na karku stanęły mi dęba.
Uchyliłem usta, by dostarczyć płucom większą ilość tlenu, jednak gula w gardle skutecznie uniemożliwiała nabieranie powietrza w takiej częstotliwości, jakbym sobie tego życzył. Ściśnięta krtań łaskawie godziła się na jeden płytki wdech co kilkadziesiąt sekund, a że było to o wiele za mało, niżbym potrzebował, szybko pociemniało mi przed oczami.
Zamrugałem i odwróciłem wzrok ku ścianie.
– Poznajesz, Liam? – usłyszałem przyciszony głos Alberto.
– Tak.
– Już rozumiesz, czego dotyczyć będzie nasza rozmowa?
Zacisnąłem powieki, oparłem łokcie na kolanach i zwiesiłem głowę. Chciałem odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie, dosłownie odebrało mi mowę. Nagle zapragnąłem, by szef dopuścił się wszystkiego, czego jeszcze parę minut temu tak bardzo się bałem. Niech wrzeszczy, niech mnie uderzy. Przecież zasłużyłem... Ale niech nie każe mi słuchać tego, co wiedziałem już, że chce mi powiedzieć.
– Rozumiem. – wydukałem, czując jak jedno ze zdjęć wysuwa się spomiędzy moich palców.
Otworzyłem oczy i odszukałem je wzrokiem na podłodze.
– Była piękną kobietą. – stwierdził Alberto, patrząc na tę samą fotografię, co ja.
Miał rację. Mama była piękna.
Na niewyraźnej odbitce trzymała mnie na rękach i uśmiechała się do aparatu. Nie wiem, ile mogłem mieć miesięcy, ale pewnie nie potrafiłem jeszcze chodzić. Ciemne włosy Ashley spływały po jej szczupłych ramionach, a w wesołych tęczówkach błyszczała szczera radość i miłość. Taką szczęśliwą ją zapamiętałem. Właśnie taka radosna była, dopóki...
– Wiesz, kto siedział obok twojej umierającej mamy, kiedy została skatowana na śmierć?
Ręce trzęsły mi się tak bardzo, że prawie upuściłem wszystkie zdjęcia. A było ich mnóstwo. Dziesiątki ujęć Ashley z przeróżnych okresów jej życia. Naszego życia.
Pierwszy raz od dawna nie potrafiłem zapanować nad emocjami. Oddychałem przez nos, czując jak moje nozdrza rozchylając się i kurczą, a oczy zaczynają nieprzyjemnie szczypać.
– Alice. – odparłem przez obolałe gardło tak łamliwym głosem, że oblała mnie fala wstydu.
– Tak... Nie zostawiła jej nawet na chwilę. – ciągnął Alberto, bacznie mi się przyglądając. Śledził każdy ruch mojego ciała, każdą reakcję i chłonął każdy niespokojny oddech, dokładnie wszystko analizując. – Siedziała przy Ashley do końca, a gdy przyszła pora, spełniła ostatnią wolę twojej zmarłej matki. Zajęła się tobą.
Zacisnąłem palce na grubym zbiorze zdjęć. Z jednej strony marzyłem o tym, by je przejrzeć, a z drugiej nie chciałem tego robić. Albo raczej... Nie miałem odwagi.
– Jak myślisz, Liam... – mężczyzna nie przestawał torturować mnie swoim przenikliwym spojrzeniem. – Czyją twarz widziała Alice, kiedy karetka przywiozła cię do szpitala po tym, jak zostałeś brutalnie pobity?
Serce galopowało mi w piersi, żółć podeszła do gardła, a krew szumiała w uszach, zagłuszając wszystko, co działo się wokół, z wyjątkiem stonowanego głosu Alberto. Nie mogłem uciec przed potokiem jego słów, nieważne, jak usilnie próbowałem to zrobić. Poczułem zawroty głowy.
– Widziała Ashley. – szepnąłem. Nie słyszałem własnej odpowiedzi, ale jestem pewien, iż jej udzieliłem. – Widziała we mnie moją zmarłą mamę.
Szef uniósł kąciki ust, jednak w jego grymasie nie było cienia rozbawienia.
– Właśnie tak. Skazałeś Alice na przeżywanie tego koszmaru po raz kolejny. Czy uważasz, że na to zasługuje?
Boże, nie. Przestań. Już nic nie mów.
– Nie chciałem...
– Oczywiście, że nie chciałeś. Nie jesteś złym chłopakiem, ale mleko już się rozlało. Widzisz, dziecko... Największą karą za to, że zrobiłeś coś tak nieodpowiedzialnego, jak branie udziału w ustawkach, jest fakt, że skrzywdziłeś Alice. Swoją mamę. Kobietę, która oddała ci wszystko, a przede wszystkim siebie. Tak właśnie wygląda życie w rodzinie, Liam. Robisz coś głupiego, ale odpowiada za to ktoś inny. Ktoś, kto bezgranicznie cię kocha, więc notabene każdy członek Malbatu. Przemyśl to sobie i zastanów się, czy dziesięć minut adrenaliny i pół godziny sławy, jest warte cierpienia twoich bliskich. Zwłaszcza własnej matki, która musi patrzeć na to, jak zmaltretowany walczysz o każdy oddech na szpitalnym łóżku.
Odłożyłem zdjęcia na kanapę i przycisnąłem dolną, wewnętrzną część niezagipsowanej dłoni do oczu. Miałem ochotę wcisnąć ją w białka, byle tylko nie dać żadnej kropli spłynąć po policzku.
Zdołałem powstrzymać łzy, jednak mimo wszystko jeszcze nigdy nie czułem tak rozdzierającego bólu serca. Oddychałem głęboko, starając się uspokoić rozemocjonowane i wykończone ciało. Nie minęło kilka sekund, a już czułem ciężką rękę na plecach. Alberto masował moje łopatki w pocieszającym, łagodnym geście, jakby po tym, jak – całkowicie słusznie – rozpierdolił mi łeb, próbował poskładać go w całość. Do kompletu brakowało jeszcze banalnego „nie martw się", jednak wiedziałem, że wujek był zbyt mądrym człowiekiem, by rzucić takim tekstem.
Nie po to zresztą doprowadził mnie do takiego stanu, żeby teraz się ze mną cackać. Wiedział, że krzykiem i groźbami nic nie wskóra. Wiedział też, że właśnie takiej rozmowy potrzebowałem, by przejrzeć na oczy. Choć ostra, nieprzyjemna i niesamowicie bolesna, zdziałała cuda.
Szkoda tylko, że żaden z nas nie miał wtedy pojęcia, iż wyjście ze świata, w który bezmyślnie się wpakowałem, nie będzie wcale takie proste.
A może nawet... Nie będzie do końca możliwe.
CZYTASZ
MALBAT TOM 4
Mystery / Thriller"Ile jesteś w stanie poświęcić, by ocalić swoją kobietę i ukochaną przyjaciółkę?" - takie pytanie mogli zadać sobie członkowie Malbatu, gdy Alice została poważnie ranna. Nie mieli wiele czasu do namysłu, ale w jednym byli wyjątkowo zgodni - zrobią...