Rozdział 28

2K 153 30
                                    

Liam

Uchyliłem powieki. Właściwie to chyba jedną powiekę, ale pewności nie miałem, bo wszystko, co udało mi się dostrzec w pierwszych sekundach, było cholernie rozmazane.
Gdyby nie znajome głosy, które dotarły do moich uszu, nie wiedziałbym nawet, kto stał obok szpitalnego łóżka. Cóż, kiedy człowiek odzyskuje przytomność, z reguły jest cholernie zdezorientowany i może nie rozpoznawać swoich bliskich. Tak pewnie byłoby i w mym przypadku, gdyby nie moja głośna, dość charakterystyczna i ostro pierdolnięta rodzina.
– Jak zwykle dramatyzujesz. – warknął tata. Plecy opierał o ścianę, a ręce miał skrzyżowane na piersi. – Myślę, że powinniśmy załatwić to jak najszybciej.
Neil energicznie pokiwał głową.
– Dokładnie. Ja to bym wziął paczkę jakichś grubych gwoździ i wbił każdemu w...
– Przestańcie. – wujek Benjamin, który stał tuż obok ojca, skrzywił się z odrazą. – Pamiętajcie, że rozmawiamy o grupie licealistów.
– Wiecie co? Właśnie sobie o czymś przypomniałem. – Neil, ignorując słowa Benny'ego, pstryknął palcami. – Wciąż mam granat od Edmunda.
– Czekaj... Co?! – Astrid wytrzeszczyła oczy. – Zwariowałeś, kurwa?
– Jestem geniuszem.
– Jesteś idiotą. Jak możesz trzymać pieprzony granat w domu?!
Mężczyzna, kompletnie nieprzejęty, jak zwykle zresztą, spojrzał na Christiana błagalnym wzrokiem.
– Dawaj, wysadzimy ich granatem.
– W sumie...
– Jezu! – Benjamin wyrzucił ręce w powietrze. – Nie możecie odpalić granatu!
Wujek i tata popatrzyli po sobie, wzruszając ramionami, na co Benny najpierw się zapowietrzył, a po chwili ciągnął dalej:
– Nie możecie odpalić granatu w centrum miasta! – dodał, lecz ten argument chyba również nie do końca ich przekonał. – Nie możecie odpalić granatu w centrum miasta, żeby wysadzić w powietrzę grupę agresywnych nastolatków, na Boga!
Blondyn podrapał się po głowie i cmoknął z irytacją.
– Wciąż nie kumam, gdzie widzisz problem.
– Poważnie, Neil?
– Weź przestań panikować i jęczeć tym swoim, kurwa, melodramatycznym tonem, bo w ten sposób nie pomożesz Liamowi, który... O, obudził się!
Momentalnie poczułem na sobie mnóstwo par przejętych oczu, a kilka sekund później ciepły dotyk na skórze. Nie miałem siły obrócić głowy, ale wiedziałem, że to mama...
– Mały? Słyszysz nas? – tata, blady ze strachu, pomachał mi palcami przed twarzą, a następnie zwrócił się do kogoś, kto stał najbliżej drzwi. – Zawołaj lekarza.
Spróbowałem przełknąć ślinę, jednak gardło miałem wysuszone i pokryte czymś, co w moich powypadkowych i wzmożonych silnymi lekami wyobrażeniach, przypominało zaschnięty beton. Potrzebowałem wody... Tylko jednego, małego łyczka zimnej wody...
– Liam? – ciocia Nancy, wypindrzona jak zawsze, w jasnoróżowym komplecie wyglądała, jak dobra wróżka z bajek dla dzieci. – Słyszysz nas?
Nieznacznie przytaknąłem. Przez te zawroty głowy i otumanienie, nie byłem pewien, czy nie puszczę bełta. Moja szyja strzyknęła.
– Synku, postaraj się ograniczyć ruchy do minimum. – wyszeptała Alice.
Wciąż nie byłem w stanie dostrzec mamy, a tak bardzo chciałem spojrzeć jej w oczy. Na pewno przepełnione były bólem.
Nabrałem powietrza w płuca i, pomimo cholernego ucisku w klatce piersiowej, wychrypiałem niewyraźnie:
– Przepraszam.
Tata pokręcił głową, a następnie zwiesił ją nisko. Mama z kolei zapłakała mi tuż nad uchem i pociągnęła nosem.
– Porozmawiamy o tym później, Liam. – głos Christiana wymieszał się z westchnięciami pozostałych członków rodziny. – Teraz najważniejsze jest twoje zdrowie.
Wujek Alberto, którego nie słyszałem wcześniej, ponieważ swoim IQ przewyższał nas wszystkich razem wziętych i nie uczestniczył w rozmowie o wysadzaniu granatu w centrum miasta, podszedł do łóżka i oparł swoje wielkie dłonie na metalowym obramowaniu. O dziwo nie patrzył na mnie ze złością czy rozczarowaniem, a współczuciem i troską.
– Dziecko, pamiętasz, kto ci to zrobił? – zapytał wprost, darując sobie przydługi wstęp w stylu „ile widzisz palców?". – Będziesz w stanie rozpoznać napastników?
O cholera.
To już chyba wolałem tę idiotyczną dyskusję Neila i Benjamina. Ich słów przynajmniej nie musiałem traktować na poważnie, w przeciwieństwie do tych, które właśnie padły z ust Alberto.
Ja pierdolę, oni naprawdę chcieli się mścić. Niedobrze. Bardzo niedobrze.
Uchyliłem spierzchnięte wargi. Wcale nie tak prosto jest wymyślić na szybko jakąś sensowną odpowiedź, która po pierwsze – przelezie przez obolałe, ściśnięte gardło, a po drugie, i ważniejsze, zamydli oczy facetowi, któremu wciśnięcie choćby małego kłamstwa, było wręcz niemożliwe.
Alberto przeszedł życiowy kurs wykrywania każdej, nawet najmniejszej ściemy, a zafundowali mu go mój własny ojciec i dwóch wujków, także mogłem śmiało stwierdzić, iż został profesjonalnie wyszkolony.
Zamrugałem, wodząc ledwo przytomnym wzrokiem po ścianie.
– To ktoś ze szkoły? Z treningu kickboxingu? – ciągnął, co niestety wskazywało na to, że cholernie spieszyło mu się z wymierzeniem sprawiedliwości tym, którzy doprowadzili mnie do takiego stanu. – Może z piłki nożnej? Z kim umawiacie się na te ustawki, Liam?
Padną trupem, kiedy powiem im prawdę.
A nie, przepraszam bardzo. Ja padnę trupem. Jeżeli Christian nie skręci mi karku, z całą pewnością zrobią to wkurwieni członkowie motocyklowej grupy, kiedy tylko dowiedzą się, że na nich doniosłem.
Zadrżałem. Leżałem pod szpitalną kołdrą, jednak fala chłodu i tak przepłynęła przez moje ciało, pozostawiając za sobą gęsią skórkę. Było mi cholernie zimno, ale policzki zapiekły mnie z zażenowania tą szczeniacką reakcją.
– Synu, nie musisz się ich bać. – w głosie taty pobrzmiewał smutek wymieszany z czymś na wzór obietnicy. – Załatwimy to, tylko powiedz prawdę.
– Załatwicie? – zakaszlałem, gdy prawie zakrztusiłem się własnym językiem. – Wysadzając tych ludzi granatem?
Benjamin podszedł do mojego boku i ułożył mi swoją delikatną dłoń na ramieniu zdrowej ręki.
– Nikt nikogo nie wysadzi granatem. – rzucił uspokajająco.
Jego łagodny, przepełniony ciepłem ton kontrastował z bezczelnym śmiechem, który wypłynął z gardła Neila.
– To się okaże. – prychnął.
– Zwariowałeś? – Benny nie pozostawał dłużny, ponownie nakręcając dyskusję. – Nie widzisz, jaki jest przerażony? – wycelował chudy palec prosto w mój obity policzek, na co westchnąłem żałośnie.
Słowa wujka zadziałały na mnie niczym upokarzająca obelga, bo odczuwanie strachu zajmowało te same niechlubne miejsce na podium „niechcianych nastoletnich emocji", co na przykład idiotyczne, wyciskające łzy wzruszenie.
Swoją drogą nie płakałem, odkąd Mason niechcący przywalił mi tłuczkiem do mięsa w mały palec. Miałem wtedy niecałe jedenaście lat.
– Jaki ty jesteś, kurwa, sztywny! – nie wiem, w którym momencie moich przemyśleń blondwłosy wujek zdążył do nas podejść, ale teraz szturchał Benjamina w bark.
– A ty skrajnie nieodpowiedzialny! Zresztą jak zawsze, do cholery! – syknął doktorek, poprawiając okulary na nosie. – Im starszy, tym głupszy. Nic się nie zmieniasz.
– Za to ty z każdym rokiem jesteś coraz bardziej wkurwiający.
– Bo nie chcę wysadzić w powietrzę grupy dzieci?!
– Zasłużyli sobie, żeby ich...
– To nie dzieci. – rzuciłem na tyle głośno, na ile pozwalało mi gówniane samopoczucie, więc, nie ukrywam, dość nędznie.
Członkowie mojej nieszablonowej rodziny momentalnie zamilkli, bym nie musiał ich przekrzykiwać. Jedynie wujek Alberto zmarszczył gęste, w niektórych miejscach siwe brwi, pochylił plecy nad łóżkiem jeszcze bardziej i zapytał głębokim półszeptem:
– Co powiedziałeś, Liam?
– Powiedziałem, że... – wysunąłem koniuszek języka, jednak na niewiele się to zdało. Moje wargi wciąż pozostawały suche. Ponadto wyczułem, że w wielu miejscach były porozcinane. – Że to nie grupa dzieci...
Mężczyźni popatrzyli po sobie, ciocie zastygły w bezruchu, a mama zacisnęła pięści na kołdrze. Była tak przerażona i zestresowana, że najchętniej padłbym na kolana i przepraszał ją za każdą łzę, która wypłynęła z jej niebieskich oczu.
– Kim są ci ludzie? – ton wujka Alberto diametralnie się zmienił.
Nic zresztą dziwnego. Właśnie wbiłem go w ziemię informacją, iż wcale nie zostałem pobity przez rówieśników, którzy „lekko przesadzili" podczas zaplanowanej ustawki.
– Mówże, Liam. – Christian wyglądał na cholernie zniecierpliwionego. Chodził w tę i we w tę po sali i od czasu do czasu klął pod nosem. – Nie wiem, w co się wpakowałeś, ale...
– To członkowie gangu motocyklowego.
Ojciec zamrugał, kompletnie zbity z tropu, Alberto przybrał jeszcze bardziej skupioną minę, jakby momentalnie pochłonął moje słowa, analizując je w głowie z niesamowitą dokładnością, a Neil parsknął oschle:
– Co jest, kurwa? To nudna Norwegia, nie Ameryka. – stwierdził, krzywiąc się z niedowierzaniem. – Jaki gang, do cholery?
Westchnąłem ciężko, bo za pierwszy razem zareagowałem w podobny sposób. Za drugim, zobaczyłem ich na własne oczy. Za trzecim i czwartym – stanęliśmy razem do walki, a za piątym... Za piątym dostałem wpierdol stulecia. To najlepszy dowód na to, że faktycznie istnieli.
– Pochodzą z Rosji, Litwy i chyba Białorusi. – wyznałem cicho. Czułem się jak tchórz, skarżący rodzicom na złych panów, którzy są be-be, bo zrobili mi krzywdę. – Z tego co wiem, ich szef ma wtyki na granicy norwesko-rosyjskiej.
– Jak się nazywa? Wiek, jakieś znaki szczególne? Pamiętasz, jak wygląda?
– Mówią na niego Olgierd, nazwiska nie znam. – odpowiedziałem wujkowi Alberto. – No i nie wiem, ile może mieć lat... Jest cholernie stary.
– Jezu. – Benjamin zerknął na mnie ze szczerym niepokojem. – Stary, to znaczy ile? Osiemdziesiąt? Dziewięćdziesiąt?
Uniosłem brew, jednak zszyta skóra zaczęła tak mocno szczypać, że od razu zrezygnowałem z jakiejkolwiek mimiki twarzy.
– Nie no... Myślę, że może być w waszym wieku. – stwierdziłem.
– Ah, okej. To faktycznie jest cholernie stary.
Christian przestał maszerować, podszedł do Alice, a następnie objął ją ramieniem, gdy ta zaczęła drżeć i szlochać.
– Ilu ich jest?
– Nie wiem, pewnie sporo. Mieliśmy bić się trzech na trzech, ale nagle z krzaków wyszło jeszcze siedmiu. Oszukali nas.
– Skurwysyny. – warknął wujek Neil, mocno zaciskając pięści. – Dziesięć facetów na trzech nastolatków? To jakiś żart?
– Chciałbym ci tylko przypomnieć, że jeszcze chwilę temu chciałeś wysadzać licealistów granatem.
– Benny, masz ostatnią szansę, żeby się ode mnie odpierdolić, albo...
– Wystarczy.
Na rozkaz Alberto, wszyscy zamilkli.
Ciarki przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa, bowiem w identyczny sposób reagowali ludzie Olgierda, kiedy ten kazał im być cicho.
Poczułem pot na karku i okropne kołatanie serca. Jezu, nie chciałem nawet wyobrażać sobie wojny, która wybuchłaby, gdyby tych dwóch mężczyzn zapragnęło rozlewu krwi. Szef słynnego, od lat nieuchwytnego Malbatu oraz szef rosyjskiego gangu motocyklowego... Zemdliło mnie ze stresu.
– Astrid. – Alberto zwrócił się do cioci, ale wciąż patrzył w moją stronę. – Sprawdź ich. Chcę wiedzieć wszystko na temat tej grupy, a przede wszystkim to, dlaczego nie słyszeliśmy o nich wcześniej.
– Oczywiście, do jutra prześledzę ich do piątego pokolenia.
Uniósł kąciki ust i skinął głową z zadowoleniem, po czym dodał tym samym władczym, ojcowskim tonem:
– Zorientuj się również, czy ten cały Olgierd kiedykolwiek był naszym klientem. Jeżeli to faktycznie ktoś ważny, na pewno nie ćpa byle czego, a sięga po nasz najlepszy towar. Chyba, że handluje czymś własnym, w takim wypadku sporządź raport, który przygotuje nas do eliminacji konkurencji.
– Jasna sprawa. – oczy Astrid zapłonęły.
Cholera, nie podobało mi się te spojrzenie. Kurewsko mi się nie podobało, ponieważ wiedziałem, co oznacza. Każdy członek naszej rodziny miał ten sam błysk w oku, gdy ekscytacja sięgała zenitu, rozsadzała żyły i szukała ujścia. Wypełzała wtedy na twarz – policzki różowiały, usta zastygały w nieco mrocznym, a zarazem niemoralnym uśmiechu, a źrenice rozszerzały się wskutek podniecenia i rozentuzjazmowania.
Ja pierdolę. Mamy przerąbane.
Nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo wpędziłem moich bliskich w bagno i kłopoty, ale przypuszczałem, że... Bardzo. Zrobiłem to całkowicie nieumyślnie, ale co z tego? Zapoczątkowałem coś, z czym nie mieliśmy problemów od lat, a konkretnie od czasu, gdy mój biologiczny ojciec, jego brat, walnięta matka i seryjny morderca, Gustav, chcieli przejąć Malbat, by chełpić się jego potęgą.
No po prostu świetnie...
Obróciłem twarz w kierunku drzwi. No dobra, nie do końca obróciłem, bo wciąż nie byłem w stanie poruszyć karkiem, ale zdołałem złapać wzrokiem lekarza, a także Michaela, Rachel, Masona i Lillian, którzy wparowali za nim do pomieszczenia.
Mason, ciągnąc małą pchłę za drobną rączkę, dopadł do łóżka. Nie zwracał najmniejszej uwagi na doktora oraz jego zdziwioną minę.
– Młody! Ale żeś nas wystraszył! Jak się czujesz? Boli? – popukał mnie w ramię, na co syknąłem przez zaciśnięte zęby. – Aha, czyli boli. Może chcesz coś przekąsić?
Kąciki ust lekko mi zadrżały.
– Nie, dzięki. Wiem, że pewnie ciężko ci w to uwierzyć, ale mój stan nie ma nic wspólnego z głodem.
Wujek wyszczerzył się szeroko.
– O, pyskujesz. To dobry znak.
Miałem zamiar dać mu jeszcze kilka „dobrych znaków" w werbalny i niezbyt kulturalny sposób, jednak po pierwsze małe oczko w głowie całego Malbatu właśnie przylgnęło do nóg Neila, a po drugie lekarz chrząknął znacząco, skupiając na sobie naszą uwagę.
– Nie możesz nic jeść przed operacją. – zwrócił się do mnie, jednak niezmiennie łypał na Masona z dezaprobatą.
– Operacją?
– Tak. Zaraz przeprowadzimy ci szereg badań, wykonamy obdukcję lekarską, a następnie zoperujemy złamaną rękę. Dobrze, że odzyskałeś już przytomność, bo...
– Co z moimi przyjaciółmi?
Czekałem, by zadać te pytanie jakiemuś lekarzowi, odkąd tylko otworzyłem oczy.
Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie.
– Żyją, spokojnie. Twój tata powiadomił już ich rodziców oraz policję. Zostaliście brutalnie pobici. Pamiętasz coś?
Powiadomił policję... No, no. Jasne. Prawie parsknąłem śmiechem.
Potwierdziłem, że doskonale wiem, co miało miejsce parę godzin temu, tym samym zapewniając doktora, iż nie mam żadnych zaników pamięci. Nie chciałem, żeby kierowali mnie na dziwaczne badania, jakieś tomografy i inne niepotrzebne pierdoły. W przeciwieństwie oczywiście do Alice – mama za wszelką cenę próbowała przekonać lekarza, że mam wszystkie dolegliwości świata, nawet takie, które absolutnie mi nie doskwierały.
– Musimy jechać. – szepnął Alberto, kiedy nagle do sali wkroczyło kilka pielęgniarek, a wraz z nimi pojawiło się typowo szpitalne zamieszanie. Zaczęły podawać mi leki przez kroplówkę, zmieniać opatrunki i przygotowywać mnie do... W sumie to nie wiem do czego. – Mamut zostanie na korytarzu i nie odejdzie spod drzwi, dopóki nie wrócisz do domu.
Przechyliłem głowę, czując mrowienie w obolałej szyi.
– Nie potrzebuję niańki.
– Potrzebujesz. – uciął krótko i to takim tonem, który dobrze radził mi nie wchodzić z nim w żadną, nawet najmniejszą dyskusję.
Posłuchałem. Miał rację. Bardzo potrzebowałem niańki.
– Dzięki. – mruknąłem. – Wiadomo, kiedy wyjdę ze szpitala?
– Będą operować cię pod narkozą, więc dopiero za parę dni, jak mniemam. Jutro Alice na pewno do ciebie przyjedzie, mały.
Odkaszlnąłem, przewracając oczami.
Kurwa, ból gałki w podbitym, zaczerwienionym i opuchniętym ślepiu zabolał mnie tak bardzo, że poczułem paraliżujący prąd wewnątrz czaszki.
– Alberto, mam szesnaście lat. – burknąłem, przymykając powieki, by ulżyć nieco cierpieniu.
– Ah, no tak racja. – wujek przeczesał palcami włosy. – Jutro Alice na pewno do ciebie przyjdzie, mały, nieodpowiedzialny gnojku. – zredagował swoją wcześniejszą wypowiedź.
Niech mu będzie. Należało mi się.
Pożegnanie z rodziną, choć w pośpiechu, bo personel już wywoził mnie z sali, było niesamowicie rozdzierające. Mama znów zaczęła płakać, Lillian chwyciła mój zdrowy nadgarstek i za nic w świecie nie chciała go puścić, tata w subtelny sposób oferował lekarzowi kupę forsy za traktowanie mojej osoby w taki sposób, w jaki by sobie życzył, czyli nie ukrywajmy – znacząco odbiegający od normy, a wujkowie obiecywali, że przywiozą mi tablety, telefon i laptopa, które wcześniej skonfiskowali mi rodzice.
– Trzymaj się, Liam. – Rachel pocałowała mnie w czoło.
Nawet ten delikatny gest sprawił, że poczułem nieprzyjemne pieczenie okaleczonej skóry, ale nic nie powiedziałem. Rozciągnąłem warci w małym uśmiechu, patrząc na wszystkie ciocie z wdzięcznością.
Chciałem już wrócić do domu...
– Będziesz dzielny? – Lilly pociągnęła mój mały palec, na co parsknąłem z trudem, gdy napompowane bólem płuca prawie rozsadziły mi klatkę piersiową.
– Postaram się. – odparłem, gładząc kuzynkę po włosach. – A ty będziesz grzeczna przez te kilka dni?
Mała zrobiła zamyśloną minę. Nie ściemniała – naprawdę opracowywała odpowiedź. Wreszcie, po kilku sekundach wsunęła palec wskazujący do nosa, wzruszyła ramieniem i rzuciła krótkie, acz zgodne z rzeczywistością:
– Wątpię.
Rozbawiła mnie tym jeszcze bardziej, ale niestety nie mogłem się zaśmiać.
Zamknąłem oczy, a raczej oko i dałem powieźć się w nieznanym kierunku. Wiedziałem, że po otrzymaniu od Christiana grubego pliku banknotów, lekarze tak łatwo nie odpuszczą i zlecą mi wszystkie możliwe badania, byle tylko zadowolić moich rodziców. Musiałem więc uzbroić się w cierpliwość.
Dopiero, gdy wyjechaliśmy na korytarz, a ostre światło poraziło mnie przez zaciśnięte powieki, poczułem, jak bardzo jestem zmęczony. Nie miałem nawet pojęcia, która godzina i ile byłem nieprzytomny, ale mój organizm domagał się odpoczynku.
Kołysanie szpitalnego łóżka sprawiło, iż poczułem przyjemne otępienie, jednak ktoś nieświadomie postanowił mnie z niego wyrwać:
– Christian, Neil, Mason? – Alberto zwrócił się do trzech mężczyzn. Wiedziałem, że cokolwiek miał zamiar powiedzieć, nie będzie to coś, co chciałbym usłyszeć. – Kiedy Astrid namierzy naszych gości, zadbajcie o któregoś z nich po naszemu. Chcę, by zdradził nam szczegóły całego show, które zaplanowali.
Słowa „po naszemu" zaakcentowane przez dowódcę Malbatu w taki sposób, że włoski na karku stanęły mi dęba, odbiły się echem w mojej łupiącej głowie.
Łóżko popychała starsza pielęgniarka, więc mój ojciec i wujkowie jedynie wyszczerzyli zęby w szerokich uśmiechach, sygnalizując przyjęcie rozkazu. Nie mogli przecież wprost odpowiedzieć, że cholernie cieszyli się na nadchodzący, nieunikniony wpierdol i przesłuchanie jakiegoś przypadkowego członka gangu.
– Nie ma sprawy, szefie. – zapewnił Neil, zerkając w kierunku Benny'ego ze złośliwym błyskiem w oku. – Ogarniemy temat. Czeka nas wystrzałowa impreza.
Christian i Mason zarechotali głośno.
– Idiota. – prychnął doktorek w odpowiedzi, po czym, unikając spojrzenia swojego najwredniejszego przyjaciela, zwrócił się bezpośrednio do Alberto: – A co z najważniejszą, rosyjską gwiazdą wieczoru?
Dobre pytanie. Co z Olgierdem?
Dowódca chwycił za klamkę i otworzył ciężkie drzwi, przepuszczając mnie i pielęgniarkę przodem.
– Tego gościa zostawcie. Dla niego przyszykujemy szczególne atrakcje.

MALBAT TOM 4Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz