Neil
Opadłem na krzesło i wypuściłem powietrze, które trzymałem w płucach od momentu przekroczenia progu pomieszczenia z żółtobiałymi ścianami i podłogą wyłożoną tanimi kafelkami o kolorze jasnego gówna.
Skrzywiłem się, gdy promienie słońca poraziły moje nieprzyzwyczajone do ostrego światła oczy, a następnie ułożyłem łokcie na blacie, próbując znaleźć względnie wygodną pozycję. Kajdanki na nadgarstkach zabrzęczały żałośnie, jakby krzyczały „rozkujcie nas", lecz nikt nie miał zamiaru ich posłuchać. Podobnie zresztą jak tych na kostkach – one również przez cały czas obcierały mi skórę i przypominały o tym, kim naprawdę byłem.
Rozejrzałem się na boki. W sali widzień byłem po raz pierwszy w życiu. Pierwszy i ostatni, ale z tego, że już nikt nigdy nie przyjdzie mnie odwiedzić, nie zdawałem sobie jeszcze sprawy.
Odchrząknąłem, czekając aż zabierze głos.
Charlotte uniosła cienkie brwi, przesunęła swój żmijowaty język od lewego do prawego kącika wymalowanych krwistoczerwoną szminką ust i podparła brodę na splecionych dłoniach.
– Właściwe miejsce dla właściwego człowieka. – skomentowała beznamiętnie.
Poczułem się, jakby ktoś wymierzył mi policzek. Nie żebym przypuszczał, że będzie skakać z radości na mój widok, ale... Nie wiem. Właściwie im dłużej o tym myślałem... Cóż, w pewnym sensie było to do przewidzenia. Nienawidziła mnie.
– Ciebie też miło widzieć. – burknąłem pod nosem.
Ciotka odwróciła wzrok. Nie chciała patrzeć mi w oczy, więc wodziła spojrzeniem po innych więźniach przy stolikach. Wszystkie krzesła były zajęte, w pomieszczeniu panował nieprzyjemny harmider, a ból głowy, który już jakiś czas temu stał się nieodłącznym elementem mojego życia, zaczął narastać.
– Więc teraz tu cię przeniesiono.
Skinąłem głową, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. Wypowiadając te słowa brzmiała, jakby chciało jej się rzygać.
– Skończyłem osiemnastkę. – wzruszyłem ramieniem, bo kobieta wcale nie zamierzała kontynuować, w rezultacie czego przygniotła nas ciężka, niezręczna cisza. – Przenieśli mnie z ośrodka do...
Zamilkłem. Nie potrafiłem powiedzieć tego na głos. Na szczęście ukochana ciocia pospieszyła mi z pomocą:
– Do więzienia, Neil. – rzuciła szorstko. – Jesteś w więzieniu.
Chciałem przełknąć ślinę, ale moje gardło zostało zablokowane przez gorzką, twardą gulę.
Cóż, dopiero teraz, gdy jestem dorosłym mężczyzną, widzę, jak bardzo dziecinny i zagubiony byłem. Nałożyłem na siebie maskę, której nie potrafiłem nawet utrzymać. Odklejała się, milimetr po milimetrze, ukazując twarz przerażonego osiemnastoletniego mordercy.
Szkoda mi tego młodego, głupiego Neila. Nie wiedział jeszcze, że da radę.
– Jak długo? – zapytała znienacka, więc zamrugałem, ponownie koncentrując na niej swoją uwagę. – Jak długo będziesz tu gnił?
Zacisnąłem palce u stóp, żeby nie była w stanie zobaczyć mojego zdenerwowania.
– Do dwudziestego drugiego roku życia, ale może wyjdę szybciej. – palnąłem, chociaż sam w to nie wierzyłem. – Za jakieś dobre sprawowanie, czy coś...
Charlotte parsknęła pogardliwie.
– Za co? – uniosła palec i delikatnie przetarła powiekę pokrytą brązowym cieniem. Miała tak długie pazury, że szczerze liczyłem na to, iż wydłubie sobie nimi oko. – Za dobre sprawowanie? Wątpię, dziecko. Ale za marzenia nie karzą. Co innego za odebranie komuś życia, prawda?
Serce opadło mi na dno żołądka i ścisnęło się w cholernie bolesnym skurczu.
Zabiłem człowieka. W sumie ciotka miała rację, więc dlaczego czułem aż takie upokorzenie? Na co liczyłem? Że pogratuluje siostrzeńcowi, który dopuścił się takiego przestępstwa? Że będzie chciała jakkolwiek mi pomóc?
Pobudka, Neil.
Byłem sam. A to kara o wiele gorsza od więzienia.
– Prawda. – pokiwałem głową, robiąc dosłownie wszystko, by zachować spokój.
Nogi pod stołem zaczęły mi nieco drżeć, a metalowe kajdanki dały o sobie znać.
– Bardzo się cieszę, że tu jesteś.
Zabolało, lecz tylko przez chwilę. Gdybym wiedział, że po paru miesiącach za kratami przestanę odczuwać jakiekolwiek emocje, na te urocze wyznanie zareagowałbym jedynie głośnym, lekceważącym śmiechem.
– Tak, wiem. Już to mówiłaś. – wbiłem w kobietę lodowate spojrzenie. – Na przywitanie usłyszałem, że jestem we właściwym miejscu.
Jej napompowane usta wygięły się w czymś na wzór wymuszonego grymasu pełnego arogancji oraz wstrętu. Poprawiła włosy, cmoknęła, a następnie powiedziała protekcjonalnie, bez skrępowania i żadnego zahamowania:
– Według mnie i tak dostałeś śmieszny wyrok.
– Liczyłaś na dożywocie?
– Odebrałeś życie człowiekowi, Neil. – syknęła nienawistnie, mrużąc oczy.
– Człowiekowi, który zabił twoją siostrę i jej męża.
Charlotte, demonstrując znudzenie przebiegającą rozmową, sapnęła ciężko.
– To był wypadek. – przeczesała palcami włosy, a kilka złotych, bazarowych pierścionków zaplątało się o jasne kosmyki. – Popełnił błąd, ale zrobił to nieumyślnie.
– Nieumyślnie? Wsiadł do jebanej ciężarówki po pijaku i...
– Bez znaczenia. – przerwała mi ostro. – Zabił twoich rodziców, fakt, jednak nie miał zamiaru tego zrobić. W przeciwieństwie do ciebie... – pokręciła głową, nie odwracając ode mnie wzroku. – Ty jesteś zwykłym potworem.
Oddech uwiązł mi w zaciśniętym gardle, a uniform więzienny przylgnął do spoconych pleców.
Było mi gorąco. Chciałem go zdjąć, ale nie mogłem.
Chciałem zerwać kajdanki i rozprostować kości, ale nie mogłem.
Musiałem napić się wody, ale nie mogłem.
Nie mogłem nic zrobić. Zemdliło mnie z czystej niemocy.
– Wszystko zaplanowałeś. Policja znalazła twoje notatki, miałeś na punkcie tego faceta jebaną obsesję. Wiedziałeś, gdzie mieszka, kiedy wychodzi na wolność... Zabiłeś go z premedytacją. Nie, poczekaj... – uśmiechnęła się cierpko. – Nie zabiłeś go, tylko zarżnąłeś w przypływie furii.
Znów miała rację.
Moment samego morderstwa pamiętam jak przez mgłę. Dźgałem na oślep, byle tylko odebrać mu życie i wyładować płonący gniew, którego nic nie było w stanie ugasić. Rozsadzał mnie od środka, codziennie czułem jego palące macki. Tylko myśl o brutalnej zemście działała kojąco.
Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby osierocony dzieciak i jego młodsza siostra otrzymali pomoc psychologa po tak traumatycznym zdarzeniu, jak śmierć obojga rodziców. Ale niegrzeczne dzieci nie dostają wsparcia specjalisty, bo to pieniądze wyrzucone w błoto, a przynajmniej tak twierdzili dorośli, którzy mieli się nami opiekować. Musieliśmy więc radzić sobie sami. No i proszę – poradziłem sobie.
Czy żałuję? Nie.
I nigdy nie będę żałował.
– Ponad pięćdziesiąt ciosów nożem. – ciągnęła Charlotte, wypalając mi dziurę w głowie swoim wrogim, a zarazem pełnym niedowierzania spojrzeniem.
Ta kombinacja w przerażający sposób podkreślała to, co od początku chciała przekazać mi za pomocą słów i gestów. W jej oczach już nie istniałem.
– Być może. – odparłem. – Nie liczyłem.
– Oczywiście, że nie liczyłeś. – zaśmiała się bez rozbawienia. – Świadkowie zeznali, że wpadłeś w amok. Wiesz, co to znaczy, Neil?
Spojrzałem na jej spiętą ze zdenerwowania szczękę. Ani trochę nie przypominała mojej mamy. Nie było w niej niczego, co dałoby mi nadzieję, że jeszcze będzie dobrze. Że stanę na nogi, rozpocznę normalne życie. Że jestem cokolwiek wart.
– Nie wiem. – wyszeptałem.
– To znaczy, że jesteś niebezpieczny. Tylko skrajnie zepsuty człowiek mógłby dopuścić się tak potwornej zbrodni. Brzydzę się tobą i wszystkim, co z tobą związane. – zrobiła krótką pauzę, doszukując się jakichkolwiek oznak bólu w wyrazie mojej twarzy. Ja jednak zadbałem o to, by nic, absolutnie nic nie zdradziło tego, jak bardzo mnie zniszczyła. – Przyszłam tu tylko w tym celu. – kontynuowała, a gdy uniosłem jedną brew, wytłumaczyła: – Chciałam ci powiedzieć, co o tobie myślę, żebyś nie miał wątpliwości, że jestem tu po raz ostatni. Zapomnij o tym, iż Lillian kiedykolwiek miała rodzeństwo. Zarówno ja, jak i wujek Mark oraz pozostała część rodziny nie chcemy mieć z tobą nic wspólnego. Wiesz, że sąsiedzi uważają nas teraz za patologię i wytykają palcami?
Oddychanie przychodziło mi z coraz większym trudem. Słowa ciotki powoli wrzynały się w mój mózg, naznaczając go niewidzialnym tatuażem, który miał pozostać ze mną już do końca życia.
Desperacko szarpnąłem kajdankami. Potrzebowałem chwili przerwy od tego koszmaru. Chciałem uwolnić ręce tylko na moment, parę sekund. Nie potrafiłem poradzić sobie z chujnią, z którą przyszło mi się zmierzyć. Było tego za dużo, wszystko działo się zbyt szybko. Dopiero co trafiłem do więzienia. Zakład poprawczy w porównaniu z tym miejscem, przypominał wakacyjną kolonię. Nie zdążyłem jeszcze poznać współwięźniów w celi, odnaleźć się w nowym miejscu i tej popierdolonej rzeczywistości, a już zalewała mnie kolejna porcja gówna.
Straciłem rodzinę. Kurwa. I dobrze, niech spierdalają. Mam ich w dupie, wrzeszczał mój wewnętrzny, zbuntowany głos zranionego bachora. Wolałem wmawiać sobie, że ich nie potrzebuję, niż cierpieć z powodu odrzucenia.
Serce podeszło mi do obolałego gardła, równocześnie pękając na pół, ale wiedziałem, iż muszę wziąć się w garść. Na świecie została już tylko jedna osoba, dla której chciałem walczyć. Byłem pewien, że na mnie czeka, więc nie miałem zamiaru odpuszczać.
– W porządku. – zadrżałem, kiedy usłyszałem swój własny, zobojętniały i cholernie lodowaty ton. To naprawdę ja? – Nie ma sprawy. Jak sobie, kurwa, życzycie. A o tym, że moja mama miała siostrę, zapomnę z wielką chęcią i w pierwszej kolejności.
Charlotte łypnęła na mnie niechętnie, jakbym nie był godzien, by w ogóle raczyła moją szatańską osobę jakimkolwiek spojrzeniem. Musiała się jednak upewnić, że nie żartuję i naprawdę dam im spokój.
– Nie przychodź do nas, gdy już wyjdziesz na wolność. – mruknęła, stukając pazurami o blat. – I nie licz na żadne wsparcie z naszej strony.
– Wolałbym zdechnąć z głodu niż prosić was o pomoc.
– Cóż, zapewne tak właśnie będzie. – wzruszyła ramionami, a następnie sięgnęła po torebkę wielkości dziecięcego piórnika.
Była na tyle mała, że nie zmieściłaby do niej nawet telefonu, lecz najważniejsze, że markowe logo pobłyskiwało w promieniach słońca, które nie przestawały wpadać przez jedno, zakratowane okno.
Diabeł ubiera się u Prady.
– Zanim wyjdziesz, chcę tylko dowiedzieć się, co u Nancy. – rzuciłem, obserwując, jak podnosi dupę z krzesła. Dwóch strażników od razu ruszyło ku naszemu stolikowi. – Pozwolisz jej mnie odwiedzić? Nie widziałem siostry, odkąd trafiłem do poprawczaka.
Ciotka uniosła brew i spojrzała mi prosto w oczy. Ten wymuszony, parodystyczny wzrok spowodował, że moje ciało momentalnie pokryła gęsia skórka. Dzięki Bogu od dawna nie miałem niczego w ustach, bo gdyby było inaczej – na bank porzygałbym się z nerwów.
– Czego nie zrozumiałeś w mojej wcześniejszej wypowiedzi, Neil?
Znów poczułem kropelki potu na plecach, karku i klatce piersiowej. Niech ktoś, kurwa, otworzy te okno.
– Ale o co ci cho...
– Powiedziałam już, że brzydzę się tobą i wszystkim, co z tobą związane. – stała wyprostowana, patrząc na mnie z góry, a gdy moje oczy zaczęły rozszerzać się wskutek narastającego, niekontrolowanego wzburzenia, dumnie uniosła podbródek i dodała: – W naszym domu nie ma miejsca dla twojej siostry.
Zapiszczało mi w uszach. Pochyliłem głowę, starając się dostarczyć płucom taką ilość tlenu, która zapewniłaby mój organizm, iż nie stracę przytomności. Nie mogłem zapanować nad trzęsącymi się plecami. Nie, nie płakałem z bezsilności. Byłem tak wściekły, że zapomniałem, czym są łzy, a poza tym – zamroczyła mnie zupełnie inna reakcja.
Zacisnąłem pięści i zerwałem się z miejsca, odsuwając krzesło z głośnym szurnięciem. Silną dłoń strażnika poczułem w momencie, w którym otwierałem usta:
– Ty dziwko. – wycedziłem, próbując wyswobodzić ręce. – Nie możesz wyrzucić Nancy z domu! Ma czternaście lat!
Słyszałem, jak klawisze wykrzykują moje imię. Kazali mi się uspokoić, ale nie miałem zamiaru tego zrobić. Gdybym tylko był w stanie zerwać kajdanki, udusiłbym tę sukę bez mrugnięcia okiem.
Tyle w temacie żałowania morderstwa. Chętnie dopuściłbym się kolejnego.
Charlotte parsknęła krótko, odwracając się do mnie przez ramię. Jeden z klawiszy prowadził ją już do wyjścia.
– Twoja siostra trafiła pod opiekę rodziny zastępczej, gdy siedziałeś w zakładzie. Od ponad roku jej nie widziałam i mam szczerą nadzieję, że tak zostanie.
Nogi się pode mną ugięły.
Gdzie, do kurwy nędzy, jest moja siostra? Jaka rodzina zastępcza? Co to za ludzie? Jak mam ją znaleźć?
Nie pamiętam, co dokładnie krzyczałem, ale gardło zaczęło mnie piec już po kilku sekundach. Dostałem chrypy i napadu kaszlu, jednak nie przestawałem wyzywać kobiety, która właśnie przeobraziła się w kompletnie obcą mi osobę.
Ostatni raz spojrzała w moją stronę, a następnie wzruszyła ramionami i wyszła.
Wiedziałem, że już nigdy więcej jej nie zobaczę, ale to wcale nie pomogło mi się uspokoić. Wręcz przeciwnie, ogarnęła mnie istna furia. Wszystko, co jeszcze przed chwilą ciążyło na moich ramionach, teraz pędziło w krwioobiegu, nakręcając karuzelę rozwścieczenia.
W poprawczaku mogłem pozwolić sobie na wrzaski, przekleństwa i tego typu akcje. Zapomniałem tylko, że nie byłem już w zakładzie dla zdemoralizowanych gówniarzy. Byłem w pieprzonym więzieniu, a przypomniało mi o tym silne uderzenie w okolicę kręgosłupa lędźwiowego.
Stęknąłem z bólu i padłem na kolana, dławiąc się powietrzem. Następny cios policyjną pałką padł nieco wyżej, a kolejny – między łopatki.
– Świeżak. – skomentował gość, który zatrzasnął metalowe drzwi za Charlotte, a następnie powolnym krokiem ruszył w moją stronę. Stukot jego ciężkich, policyjnych butów odbijał mi się echem w pulsującej skroni. – Młody i głupi, ale szybko tu zmądrzeje. Zabierzcie go do celi.
Uniosłem głowę, posyłając mężczyźnie wściekłe spojrzenie. Nie wiem nawet, dlaczego. Chyba po prostu nie miałem już na kim wyładować emocji. Strach przed nieznanym, bezradność, tęsknota za Nancy i promieniujący ból pleców skumulowały się w moich pięściach, które jedyne o czym marzyły, to zatłuc kogoś na śmierć.
Klawisz uniósł kącik ust i parsknął szorstko, demonstrując tym samym, iż mój pełen nienawiści wzrok nie robi na nim wrażenia.
– Jeszcze polubisz te miejsce, Lewis. – zapewnił mnie, używając tak prześmiewczego tonu, że krew od razu zawrzała mi w żyłach. – To twój nowy dom na najbliższe lata. Powodzenia. – kutas zamrugał z rozbawieniem i przeniósł czarne jak węgiel oczy na swoich równie zjebanych kumpli. – Trzymajcie. – wyciągnął coś z tylnej kieszeni spodni. – Zabierzcie więźnia czterysta dwanaście i wytłumaczcie mu, dlaczego ten krótki napad agresji był idiotycznym posunięciem.
Rzucił podłużny przedmiot do strażnika, który wcześniej okładał mnie pałką.
Nie znałem tego typu rzeczy, bo niby skąd, dlatego zorientowanie się, iż mężczyzna stojący nade mną przechwycił paralizator, zajęło mi parę sekund.
– Pobudka!
Otworzyłem oczy i odruchowo wyprostowałem plecy, gdy ciężka łapa Christiana wylądowała na moim policzku, a w samochodzie rozległ się dźwięk plaśnięcia.
– Kretyn. – syknąłem, przecierając zaspane powieki.
Nie miałem pojęcia, ile spałem, ale – sądząc po budynku, który dostrzegłem przed szybą tuż po przebudzeniu – zdążyliśmy dotrzeć na miejsce.
– Nie wiem, jak możesz ucinać sobie drzemkę w takim momencie. – stwierdził Benny zbolałym głosem.
Splotłem palce obu dłoni i uniosłem ramiona nad głowę, a sztywne mięśnie wyrwały z moich ust głośne jęknięcie. Dopiero po chwili, gdy udało mi się porządnie rozciągnąć, odetchnąłem z ulgą.
– W takim, to znaczy jakim? – zerknąłem na przyjaciela z ukosa.
Doskonale wiedziałem, o co mu chodziło, ale czym byłoby moje życie, gdybym zrezygnował z droczenia się z doktorkiem? Potrzebowałem do szczęścia tej jego słynnej, niezadowolonej miny. Nie wspominając już o Benjaminowym marudzeniu i popiskiwaniu, bo to traktowałem wręcz jak niezbędny do funkcjonowania tlen.
– Przyjechaliśmy tu, żeby znęcać się nad człowiekiem. – przypomniał mi, a następnie skrzyżował ręce na piersi, jakby miało go to ochronić przed aurą skurwysyństwa, która biła od każdego z nas.
– Co w związku z tym? Chyba lepiej, że się wyspałem, prawda?
– Nie rozumiem po prostu, jakim cudem zdołałeś zasnąć. Ja ze zdenerwowania ledwo jestem w stanie wysiedzieć w miejscu.
Christian i Mason parsknęli śmiechem.
Wygiąłem ciało, by móc spojrzeć przyjacielowi prosto w oczy, po czym zapytałem ze śmiertelną powagą:
– Jesteś pewien, że to wina stresu, a nie wielkiego fiuta Mamuta w twojej ciasnej dupie?
Benny zmarszczył brwi i zaklął pod nosem.
– Mogliśmy go nie budzić. – stwierdził, przenosząc pełen wyrzutu wzrok na Christiana, który zajmował fotel kierowcy. – Nie śpi od czterdziestu sekund i już mnie wkurza.
Tym razem to ja zarechotałam złośliwie i wróciłem do wcześniejszej pozycji. Rozwaliłem się wygodniej na miejscu pasażera, a moje spojrzenie automatycznie powędrowało ku drewnianemu, nieco obskurnemu budynkowi, który wyglądał, jakby przez lata stał opuszczony, a teraz urzędowały w nim hordy bezdomnych.
– To ich bar? – zagadnąłem, obracając twarz w stronę Christiana.
Właściwie nie musiałem o to pytać, bo motocykle ustawione w rzędzie niedaleko wejścia, były najbardziej dosadną odpowiedzią.
– Najwyraźniej. – skinął głową i oparł brodę na kierownicy. – Osiem maszyn. – mruknął, wlepiając wzrok w jednoślady na podjeździe.
Niby wychodziło po dwóch na łebka, ale przypuszczałem, że Benjamina trzeba by było ratować defibrylatorem już po przekroczeniu progu knajpy. Sądząc po obdrapanej elewacji, stojącym przy drzwiach wiadrze z czymś, co przypominało resztki przegnitego żarcia, starym, krzywym i zapewne przepełnionym wychodku oraz ogólnym braku jakiejkolwiek higieny w miejscu, gdzie serwowano jedzenie i alkohol, biednemu Benny'emu zatrzymałoby się krążenie.
Ciekawe czy zabrał swój płyn odkażający do rączek?
– Jak to rozegramy? – zapytał Mason, wciskając wielki łeb między dwa przednie fotele. – Robimy rozpierdol?
– Tak.
– Nie. – poprawił mnie Christian, na co zareagowałem niemałym zdziwieniem i niezadowoleniem porównywalnym do fochów mojej pięcioletniej córki, której dwa dni temu Olivia zabroniła spać w wannie.
Zmarszczyłem brwi i popatrzyłem na przyjaciela spod byka.
– Niby dlaczego?
– Alberto kazał nam zgarnąć jednego frajera, a nie wymordować ośmiu.
– Wielka mi różnica, siedmiu w tą czy w tamtą. – wywróciłem oczami. – Ale dobra, niech ci będzie. Nie wiem tylko, jak zamierzamy wejść do środka i porwać jakiegoś motocyklowego kutasa w taki sposób, by inni nas nie zauważyli.
Christian chyba również tego nie wiedział, bo zamiast zdradzić nam swój super bystry plan, rozchylił usta i zrobił żałośnie zamyśloną minę.
Świetnie. Cóż, podobno najlepszy plan, to brak planu, ale w tym przypadku bezmyślne wtargnięcie do środka zakończyłoby się krwawą strzelaniną, której Collins za wszelką cenę chciał uniknąć.
– Może podamy się za firmę czyszczącą kible?
Na dźwięk słów Grubego, swoją drogą brzmiących tak, jakby, kurwa, mówił całkowicie poważnie, uniosłem wysoko brwi i przekręciłem głowę na bok. Normalnie musiałem przyjrzeć się temu debilowi, bo wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne, by wpadł na coś tak idiotycznego.
– Serio? – Benjamin przetarł twarz ręką. – To jest twój pomysł, Mason?
– Spójrzcie tylko. – wskazał na oddalony od baru o kilkadziesiąt metrów wychodek, który przez spróchniałe, popękane deski sprawiał wrażenie, jakby miał pierdolnąć od samego patrzenia. – Możemy powiedzieć, że jesteśmy z firmy „kupa śmiechu" i przyjechaliśmy skontrolować ich sracz. Ukryjemy się w środku, poczekamy aż któryś wejdzie do środka, a wtedy...
– „Kupa śmiechu"? – Christian zamrugał z niedowierzaniem.
O, więc nie tylko ja poddawałem w wątpliwość teorię, iż to akurat nasz Mason był tym najsilniejszym plemnikiem, który wygrał w wyścigu. Przecież ten gość był tak porąbany, że nawet jako mała, gruba kijanka, zgubiłby drogę do jajowodu.
– Niezła nazwa, co nie? – wyszczerzył się z dumą, po raz kolejny prezentując nam swoją kolekcję podbródków. – Kupa śmiechu. Kumacie? Kuuupa śmiechu. Kupa, bo kibel...
– Ja pierdolę. – przykryłem oczy zgiętą ręką i wcisnąłem plecy w fotel, marząc o tym, by mnie pochłonął i uratował przed chrzanieniem tego bezmózga. – Nie, stary. Nie będziemy udawać szambiarzy.
– Bo?
– Bo nie.
– Christian! – Gruby jęknął błagalnie. – Weź mu coś powiedz.
Kąciki ust delikatnie mi zadrżały. Ile my mieliśmy lat, do cholery? Brakowało jeszcze tylko Alberto, który pogroziłby nam palcem.
– Neil ma rację. – stwierdził Christian, na co uśmiechnąłem się jeszcze szerzej i odsunąłem rękę od twarzy, by lepiej widzieć nadąsaną facjatę Masona. – Jesteśmy z Malbatu. Nie będziemy udawać firmy sprzątającej osrane wychodki, do jasnej cholery. Wejdziemy tam w naszym stylu, z dumnie uniesionymi głowami, a jeżeli choć krzywo się na nas spojrzą i powiedzą coś, co nam się nie spodoba, odpowiemy im ogniem ze spluw, bo...
Oczy rozszerzyły mi się w efekcie podniecenia i rozemocjonowania, ale nim zdążyłem wykrzyczeć, jak bardzo jestem gotowy do działania i urządzenia ewentualnej krwawej masakry, Benny zaczął ostro kaszleć. Biedak niechcący połknął gumę do żucia i objął dłońmi swoje gardło, chcąc przepchnąć ją przez przełyk.
– No chyba nie mówisz poważnie. – stęknął, wlepiając w Christiana przerażone spojrzenie. – Wiecie co? Ten pomysł Masona z firmą od kibli jakoś bardziej mi się podoba. Żadna praca nie hańbi.
Christian wyciągnął broń, przeładował ją i na powrót ukrył pod materiałem bluzy, rezygnując z wdawania się w tę zbędną dyskusję. Podjął decyzję, która wyjątkowo mi podpasowała.
Żadnego chowania głowy w piasek. Żadnego uciekania przed przeciwnikami. Żadnego srania w gacie ze strachu. Jesteśmy z Malbatu.
Wchodzimy...
... O ja pierdolę.
Nawiązując do tego „srania w gacie ze strachu", to jak miała nazywać się ta firma szambiarska Masona? Chyba jednak wchodzę w jego plan.
Skrzypnięcie drzwi rozbrzmiało w obskurnym wnętrzu, momentalnie ściągając na nas uwagę kilkudziesięciu zaciekawionych par oczu.
Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku wejścia i z całą pewnością było ich więcej, niż osiem sztuk. Nie przewidzieliśmy tego, że po drugiej stronie lokalu, na pustym, betonowym placu, znajdował się parking, a na nim ze dwadzieścia motocykli.
Nieźle, co? Gratu – kurwa – lacje dla naszej ekipy idiotów.
Chciałem wziąć głęboki wdech, ale dziwaczna mieszanina zapachów zatruwająca powietrze w barze, dała mi jasno do zrozumienia, że jeżeli tylko zaciągnę się tym smrodem, wyrzygam własne wnętrzności.
Mężczyźni, którzy nie przestawali wbijać w nas ponurych, pytających spojrzeń, zajmowali wszystkie stoliki. Większość z nich była starsza od nas, a przynajmniej na taką wyglądała. Cóż, może byłem w błędzie, a sprawiali wrażenie starszych przez te długie brody i permanentnie wkurwione wyrazy twarzy, ale to bez znaczenia. Zamiast dywagować nad tym, ile przeżyli wiosen, skupiłem się na fakcie, iż nie wykazywali szczególnego zadowolenia z naszego najścia. Wręcz przeciwnie – śmiało mógłbym powiedzieć, że odkąd przekroczyliśmy próg tej zatęchłej nory, czyli od jakichś... trzydziestu sekund, wymyślili już z dziesięć sposobów posłania naszej czwórki do piachu.
Wielcy, śmierdzący, ubrani w przepocone, skórzane kurtki. Prawie każdy z nich trzymał między paluchami odpalonego peta, więc w pomieszczeniu unosił się dławiący, szary dym.
Zawiesiłem wzrok na mężczyźnie, który siedział najbliżej drzwi. Obracał w dłoni długi, brudny nóż i raz po raz grzebał nim w ręce, wycinając sobie na żywca coś, co wyglądało jak wrzód, ale równie dobrze mogło być czymkolwiek innym. Rozpaprał ranę na skórze do tego stopnia, że ciężko było stwierdzić z czym właściwie walczył. Krew i ropa ciekły mu po nadgarstku, przedramieniu i łokciu, ale nie przeszkadzało to jego koleżkom w delektowaniu się burgerem.
Jezu, nie miałem zielonego pojęcia, jakiego rodzaju mięsa użyli do wykonania tego dnia, jednak byłem, kurwa, pewien, że jeszcze niedawno żyło. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że drgnęło na talerzu.
Moja wyobraźnia dostała świra.
Wodziłem spojrzeniem po wszystkich wrogich, ciemnych od plam wątrobowych, powstałych wskutek nadużywania alkoholu i miejscami pomarszczonych gębach, nie mogąc uwierzyć, iż Liam naprawdę z nimi zadarł.
Ten dzieciak zdecydowanie miał jaja większe od mózgu, nie mówiąc już o wybujałym ego, które musiało podsycać jego szczenięcy rozumek i szeptać na ucho, że da radę stawić im czoła.
Pierwszą broń palną zauważyłem, gdy moje oczy powędrowały w kierunku baru, o ile można tak nazwać oblepioną tłuszczem, kurzem oraz cholera wie czym jeszcze, drewnianą dechę. Oprócz porozstawianych na niej butelek najtańszej gorzały, dostrzegłem giwerę. Należała zapewne do gościa stojącego za ladą, a gdy wyłapałem ułamek sekundy, w którym drgnęła mu prawa ręka, wiedziałem już, iż chciał po ową giwerę sięgnąć.
Niedobrze, bardzo niedobrze.
Byli uzbrojeni i to nie tylko w zakrwawiony nóż do wycinania jakichś ropnych obrzydlistw z ciała i jeden marny pistolet. O nie... Zbyt dobrze znałem ten typ zdegenerowanych szumowin. Byli uzbrojeni po zęby, a ja wiedziałem, że rozstrzelają nas jak kaczki, zanim my zabijemy choćby połowę z nich.
Nie chciałem nawet zerkać w kierunku Benjamina, bo przypuszczałem, iż sam wyraz jego pozieleniałej ze strachu japy, był już wystarczającym powodem, dla którego mogliby otworzyć ogień.
Serce dudniło mi w piersi, a w głowie przewijały się wszystkie najbardziej prawdopodobne scenariusze. Nie bardzo cieszył mnie fakt, iż w każdym kończyliśmy martwi.
– Zabłądziliście? – zachrypnięty, męski głos wywołał na naszych plecach tak silne i nieprzyjemne ciarki, że aż wzdrygnęliśmy się jednocześnie.
Specyficzny akcent i ociekający niechęcią, bezczelny ton, jakim nas uraczył, dał nam jasny komunikat, że nie powinniśmy byli bagatelizować problemu i wpierdalać się do tego baru bez wcześniejszej oceny sytuacji.
Odszukałem wzrokiem mężczyznę, który postanowił zadać te pytanie.
No cóż, nie wyglądał na jakiegokolwiek szefa, ale w sumie to nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z gangami motocyklowymi. Może tak właśnie wyglądał ich dowódca? Facet o wiele starszy od Alberto, nie miał górnej jedynki, na pozlepianej, brudnej i niechlujnie przystrzyżonej brodzie zawiesił sobie kilka koralików, a pokrytą bruzdami twarz przyozdobił w pogardliwy, wyzywający uśmiech.
Usłyszałem, jak Christian przełknął ślinę. Przyszedł czas, by któryś z nas odpowiedział i to właśnie on zdecydował się zabrać głos. Adrenalina pędziła mi w żyłach. Przypuszczałem, że Christianowi również, bowiem od przebiegu tej rozmowy najprawdopodobniej zależało nasze życie.
Jeden fałszywy ruch, a wpakują w nas tonę ołowiu bez mrugnięcia okiem. Niestety musieliśmy podjąć ryzyko – jedynym sposobem, na dowiedzenie się, czy mieliśmy aż takiego pecha, by wparować do lokalu, w którym przebywał sam szef gangu, było wywołanie go do tablicy.
– Szukamy Olgierda... Olgierda... – widziałem, jak mój brat toczył wewnętrzną walkę z własnym mózgiem.
To nie tak, że musieliśmy znać prawdziwe dane tego gościa. Alberto sam twierdził, iż zmienia personalia częściej niż skarpety, i to dosłownie, patrząc na członków jego bandy. Christian po prostu nie mógł wpaść na żadne rosyjskie nazwisko. Nic zresztą dziwnego, do cholery. Jedyny pomysł, jaki przychodził mi do głowy, brzmiał dość podejrzanie i nieco... skandalicznie, więc powstrzymałem się przed wypaleniem, że szukamy Olgierda Putina.
Chyba by nam, kurwa, nie uwierzyli...
– Wezwał nas Olgierd Siergiejew. – rzucił Benjamin tak pewnym i silnym głosem, że aż odbił się od ścian i zawirował w naszych uszach.
Popatrzyłem na przyjaciela szeroko otwartymi oczami, nie mogąc zapanować nad mimiką twarzy, która zdrętwiała w efekcie szoku i zmusiła mnie do rozdziawienia ust.
Mężczyźni, słysząc przypadkowe nazwisko, jakim rzekomo przedstawił nam się ich szef, popatrzyli po sobie, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia, a ja poczułem przepływającą przez mój organizm falę ulgi. W dodatku taką kolosalnych rozmiarów.
Udało się. Olgierda nie ma w barze. Być może przeżyjemy.
– W jakiej sprawie? – zapytał inny, niższy i grubszy prymityw o lekko przechlanych oczach.
Zakładał ręce na piersi i szczerzył pożółkłe zęby w rubasznym, a zarazem zadufałym uśmiechu. Typowy, napuszony cwaniak. Gdyby skoczył z poziomu swojego wybujałego ego na poziom IQ, pewnie skręciłby sobie kark. Wkurwiał mnie, choć sam nie wiedziałem czym konkretnie.
– Zapomnieliście języka w gębie? – parsknął, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Kilkunastu ułomów zarechotało, jakby usłyszeli zajebiście śmieszny żart, a gdy na swoje nieszczęście uznali, że nie jesteśmy żadnym zagrożeniem, zaczęli rozluźniać sylwetki i wracać do wcześniej wykonywanych czynności. No tak, burger z mięsa z przejechanego kota sam się przecież nie zje...
– Zajmujemy się wywozem nieczystości ciekłych.
– Dokładnie. – podłapałem szybko, tym razem nie mając najmniejszego zamiaru podważać słów Masona. Kurde, zrobiłbym wszystko, żeby tylko zniknąć z tego zapyziałego miejsca i znaleźć się za drzwiami, gdzie nie groziło nam oberwanie niespodziewanej kulki między oczy. – Jesteśmy z firmy „wesoła kupa".
Benny szturchnął mój bok swoim chudym łokciem. Trafił między żebra, więc syknąłem cicho z bólu.
– „Kupa śmiechu". – poprawił mnie, szczerząc się głupawo.
Kurna, co za różnica?
– Pan Olgierd wezwał naszą ekipę, bo podobno macie przepełniony kibel na zewnątrz. – Christian wskazał kciukiem za siebie, celując nim we drzwi.
Brzydal z wygórowaną samooceną i pijackim zezem, wciągnął gluty nosem, a następnie chrząknął i wypluł je na drewnianą podłogę. Ja z kolei prawie puściłem pawia, co w sumie niewiele zmieniłoby w tej knajpie względem higieny.
– Nie ma aż takiej tragedii. – stwierdził, co trochę nie zgadzało się z widokiem, który zastaliśmy będąc jeszcze na parkingu.
Ich sracz z niedomykającymi się drzwiami wyglądał, jakby z reguły byli zbyt narąbani, by wcelować swoim gównem do środka. Na myśl o tym, że będziemy zmuszeni w ogóle podejść do tej latryny na odległość mniejszą niż paręnaście metrów, czułem zawroty głowy.
– Mamy więc zadzwonić do pana Olgierda i przekazać mu, iż nie zgadzacie się na naszą usługę? W porządku, przeparkuję szambiarkę, a później skontaktu...
– Nie no, gościu. – rzucił ten, który zdążył już wyciąć sobie cały ropień z łapy i teraz próbował zatamować krwawienie kawałkiem brudnej ścierki. Zabawnie zaciągał sylaby, ale nie miałem pojęcia, czy pochodził z Rosji, czy może Litwy lub Białorusi. – Skoro szef kazał wam posprzątać nasz kibel, to róbcie swoją robotę.
Wypuściłem z ust drżący oddech. Udało się. My to jednak mamy szczęście. Kupę szczęścia.
Dyskretnie wsunąłem dłonie do kieszeni, a kiedy pod palcami wyczułem ostrze noża, którym planowałem wyryć coś na czole jakiegoś frajera, dorwanego przez naszą czwórkę przy pierwszej lepszej okazji, zrobiło mi się cieplej na sercu.
Zemsta za Liama musiała być konkretna.
– Jeden z was powinien złożyć swój podpis pod rachunkiem wywozu nieczystości. – Christian omiótł wzrokiem całe towarzystwo, licząc na to, że ktoś sam z siebie ruszy dupę i postanowi ułatwić nam polowanie, jednak żaden z tych zdziczałych tłuków nie miał najmniejszego zamiaru pofatygować się z nami na zewnątrz.
– Może ty? – zapytałem zezowatego fiuta, który wcześniej wkurzył mnie... Wciąż nie wiedziałem czym, ale było to nieistotne.
Wyobrażałem sobie, jak zatapiam nóż w jego bezczelnej, megalomańskiej, przemądrzałej gębie, a on wrzeszczy, zalewając się czerwoną posoką. Apetycznie.
– Niech wam będzie, idiotai. – mruknął w odpowiedzi, marszcząc gęste, postrzępione brwi. – Poczekajcie na mnie przed tualetas. Zaraz przyjdę.
Z nudów balansowałem na palcach i piętach, a kiedy zauważyłem zbliżającą się postać, rzuciłem niedopałek papierosa i zdeptałem go butem.
Cud, że nie stanąłem w płomieniach ognia, gdy końcówka szluga upadła na skażoną oparami fekaliów trawę. Stałem jakieś dziesięć metrów od kibla, w którym ukrywali się chłopacy, a niesamowity smród wręcz torturował mój zmysł węchu.
Mężczyzna podszedł bliżej i splunął gęstą flegmą na bok, jakby tym uroczym gestem chciał przekazać „już jestem".
– Gdzie reszta? – zapytał, spoglądając na wychodek znad mojego ramienia.
Zezowaty zaskoczył mnie swoją błyskotliwością. Potrafił policzyć do czterech. Nieźle, jak na ten tępy podgatunek człowieka.
– W środku. Wejdź tam i podpisz dokumenty, żebyśmy mieli to już za sobą.
Zgodził się skinięciem głowy, a następnie przycisnął lewą dziurkę od nosa i strzelił glutem w piach tuż przed własnymi stopami.
Chryste. Ciekawe jak długo trenował, że doszedł do takiej perfekcji.
Nasz plan był banalnie prosty – obleśny knur podchodzi do tej ledwo stojącej świątyni srania i dumania, łapię go za tył łba, walę w drzwi i wpycham do środka, zanim jego wściekli kumple zauważą brak jednego towarzysza.
Stwierdziliśmy, że nie będziemy aż takimi sukinsynami, by znęcać się nad nim we czwórkę. To znaczy we trójkę, bo Benny'ego od razu skreśliliśmy z naszej dumnej listy katów. Mieliśmy w sobie jakieś śladowe ilości człowieczeństwa, więc uznaliśmy, iż Christian odpłaci mu się za Liama, a ja w ramach czystej rekreacji połamię mu kilka kości. Uważam, że to naprawdę w porządku z naszej strony.
– Idź przodem. – rzucił beznamiętnie.
Łypnąłem na faceta uważnie, jednak wyglądał tak samo głupio, jak i pięć sekund temu. Niczego nie podejrzewał, a już na pewno nie tego, iż zaraz będzie skomleć i błagać o litość.
– Nie, dzięki. – machnąłem ręką. – Nie chcę babrać się w waszym gównie.
Pociągnął nosem. Jeżeli zaraz znowu wypluje jakąś wydzielinę, przysięgam, że nie wytrzymam.
– Nasz szef zatrudnił prawdziwych zawodowców. – skomentował z nutą uszczypliwości.
Wywróciłem oczami, wkurzony, iż w ogóle musiałem z nim rozmawiać. Brzydził mnie całym swoim jestestwem, bo wewnątrz był tak samo ohydny, jak i na zewnątrz, a może nawet bardziej, ponieważ należał do gangu znęcającego się nad szesnastoletnimi dzieciakami.
– Będzie zadowolony, nasz firma góruje na rynku od lat. – burknąłem od niechcenia.
– Olgierd Iwanienko bywa bardzo wymagający.
– Cóż, klient nasz pa...
Uciąłem, gdy poczułem zimny powiew na karku. Dla jasności – wcale nie wiało. Drzewa nawet nie drgnęły. To coś innego. Mój szósty zmysł. Tak... Nauczyłem się tego w pierdlu, bo życie za murami zmusiło mnie do zachowywania nieustannej czujności, bez względu na sytuację.
Lodowaty oddech diabła pojawiał się zawsze tuż przed atakiem przeciwnika. Nie zdążyłem nawet spojrzeć w kierunku mężczyzny, ale już robiłem unik, dzięki czemu ostrze siekiery, wyciągniętej spod skórzanej kurtki, nie ugrzęzło w mojej czaszce.
A to kutas...
– Kim jesteście? – warknął, biorąc kolejny zamach. – Olgierd Iwanienko, ta? Mówiliście, że wezwał was Siergiejew.
Cholera, dałem się przyłapać. No nieźle. Mogliśmy wybrać te słynne nazwisko na literę „P", a na pewno bym je zapamiętał.
Parsknąłem śmiechem, gdy nie trafił po raz drugi, a ja jednym silnym ruchem złapałem za trzon siekiery, kopnąłem go w brzuch i obserwowałem, jak odlatuje do tyłu.
Hen, hen daleko... Aż zarył mordą w błoto. Piękny widok.
– Kim jesteśmy? – przejechałem dłonią po włosach.
Dla zwiększenia efektu władzy chciałem jeszcze zaciągnąć się świeżym powietrzem, ale z wiadomych powodów tego nie zrobiłem. Już i tak zaczynałem powoli wstrzymywać oddech w płucach, by nie wdychać smrodu z wychodka, od którego dzieliło nas zaledwie kilka kroków.
Kilka kroków... Zabawne, że mój nowy zezowaty koleżka ich nie pokona, bo w jedną stronę zaciągnę go siłą po glebie, a w drugą – będzie czołgał się z połamanymi nogami i poprzecinanymi ścięgnami.
– Twoim najgorszym koszmarem. – dokończyłem, rozciągając kąciki ust w szatańskim uśmiechu.
– Dobra, mam go. – otworzyłem drzwi i zachwiałem się, gdy fetor uderzył w nas z zawrotną siłą. – Co jest, do cholery...
Benjamin stał na palcach, przyciskając obie ręce do niebezpiecznie bladej twarzy, Christian przestępował z nogi na nogę, bo wodnista, cuchnąca breja zalewała mu buty, a Mason...
– Czy ty, kurwa, zwariowałeś?! – wrzasnąłem, ale momentalnie spuściłem z tonu, bo śniadanie podeszło mi do gardła.
– Mówiłem mu, że to niehigieniczne. – stęknął Benny. Przez zatkany nos brzmiał jak kaczka balansująca na pograniczu życia i śmierci.
– Nie moja wina. – Gruby przełknął pierniczka, a pozostałe, te które nie zdążyły wylądować w jego brzuchu, zawinął w opakowanie i wsunął do kieszeni bluzy. – Zgłodniałem. Groził mi spadek cukru.
Doktorek zatoczył koło ręką, wykrzywiając przy tym wargi.
– A od jedzenia w takim miejscu grozi ci zarażenie się choćby bakterią E. coli, salmonellą czy gronkowcem złocistym, na Boga!
– Salmonella-sramonella. Ważne, że cukier w normie. – Mason oblizał kąciki ust, rozkoszując kubki smakowe ostatnimi okruszkami.
Christian ewidentnie chciał coś powiedzieć, ale musiałem przerwać mu zanim jeszcze zaczął:
– Nie mamy dużo czasu. – wepchnąłem gościa do latryny, zatrzaskując za nami drzwi. – Wiedzą, że nie przyjechaliśmy tu bez powodu. A przynajmniej ten typ, bo chciał zabić mnie siekierą. – wyjaśniłem na wydechu.
Rany, nigdy nie czułem aż takiego smrodu. Musiałem podeprzeć się Benjamina, bo kolana autentycznie mi zmiękły. Z jednej strony chciałem pochylić łeb i zwymiotować, lecz z drugiej widziałem, co znajdowało się niemalże na równi z przytwierdzoną do drewnianej platformy deską klozetową... Nikt chyba nigdy nie opróżniał tej otchłani śmierci, dlatego gówno prawie wychodziło dziurą, do której – o ironio – powinno było wpadać. Z kolei oszczana i wyścielona brudnym, przemoczonym papierem toaletowym podłoga przypominała istne bagno.
– Spoko, wyrobimy się w parę minut. – stwierdził Christian wciskając nos w zgięcie łokcia.
Wszystkim zależało na szybkim załatwieniu sprawy, rzecz jasna, jednak nie spodziewałem się, że mój przyjaciel po pierwsze – zacznie z grubej rury, a po drugie, przejmie moje obowiązki. Nie miałem jednak zamiaru go hamować.
Przywalił facetowi w nos, efektem czego ten zatoczył się i padł kolanami w śmierdzący gnój, opryskując sobie przy tym twarz.
Przestrzeń była niesamowicie mała, więc staliśmy w miejscu, starając się nie przeszkadzać Christianowi w pracy. O wyjściu z wychodka nie było mowy, bo motocyklowi kumple naszej ofiary mogliby zauważyć nas z okna, a wtedy to my mielibyśmy... Przesrane. Dosłownie.
Uśmiechnąłem się, gdy pierwsze dźwięki łamanych kości dotarły do moich uszu. Wymieszane z krzykiem pełnym cierpienia brzmiały wręcz fenomenalnie, więc przymknąłem powieki, by móc się nimi pozachwycać.
Liam na pewno nie darł się w tak żenujący sposób, kiedy brutalnie łamali mu rękę...
– Przekażesz grzecznie Olgierdowi, że to zapowiedź tego, co czeka każdego z was, jeżeli jeszcze raz zbliżycie się do mojego syna. – Christian wziął zamach i przywalił tępą stroną siekiery w kolana mężczyzny, któremu wskutek paraliżującego szoku chyba zniknął zez. Istny cud.
Wytrzeszczał gały i raz po raz zdzierał sobie gardło potwornymi wrzaskami ociekającymi bólem. Od czasu do czasu próbowałem go nawet uciszać, ale z każdym nowym złamaniem przychodziło to z coraz większym trudem.
Przy kolejnym uderzeniu kość przebiła skórę.
Ciekawe doświadczenie, muszę przyznać. A reakcja tego frajera? Przezabawna. Ślina ciekła mu po brodzie, a czerwona gęba zdawała się być tak napięta, że zacząłem rozmyślać nad tym, czy to możliwe, aby łeb tak po prostu mu wybuchł.
No co? Jestem weterynarzem, nie lekarzem.
O anatomii człowieka, a konkretnie tego, który leżał właśnie na upieprzonej gównem i krwią podłodze, wiedziałem tylko tyle, że Christian zmiażdżył mu nogi. Były w takim stanie, iż zrezygnowałem z przecięcia mu ścięgien Achillesa.
Innym razem tak kogoś urządzę, obiecałem sobie w duchu na pocieszenie.
– Nie... Nie wiem nic o... – charczał, próbując złapać oddech. – O... Twoim synu...
– Gówno prawda. – wycedził Christian, zamachując się po raz enty.
Opuściłem głowę i parsknąłem cicho.
„Gówno prawda" w tym obleśnym sraczu zabrzmiał równie śmiesznie jak „Margareto, rzuć na to okiem".
Jezu. Czas dorosnąć. Przysięgam, że do czterdziestki spoważnieję.
– Nie! – zaskomlał żałośnie. – Naprawdę! Rzadko... Rzadko widuję Olgierda! On tu nie... Nie przyjeżdża!
Christian uniósł brwi, a następnie przetarł dłonią pot znad górnej wargi.
– A gdzie można go znaleźć?
– Nie wiem... Pewnie w innych barach... – jęczał, gdy krew z jego rozpieprzonych nóg tworzyła coraz większą kałużę. – U nas działa prosta hierarchia... Im bliżej Olgierda jesteś, tym lepiej dla ciebie... My, tutaj... – resztkami sił kiwnął brodą na drzwi, za którymi, paręnaście metrów dalej, znajdował się obskurny lokal. – Jesteśmy tylko szczurami...
– Więc ilu was jest? – wtrącił Mason.
Mężczyzna zawahał się chwilę, lecz bynajmniej nie dlatego, że próbował z nami pogrywać. Po prostu myślał nad odpowiedzią, co przyjęliśmy z zadowoleniem.
– No tak... Nie wiem... Ciężko stwierdzić...
Christian wydał z siebie wrogi pomruk, na dźwięk którego sam miałem ochotę przyznać się do wszystkich grzechów.
– Nie każ mi dłużej czekać. – zagroził, stukając siekierą o ścianę.
– Serio, nie mam pojęcia! Tak parę stówek na bank, ale...
Zakrztusiłem się z wrażenia, efektem czego musiałem nabrać nieco więcej powietrza, niż było to dozwolone w tym toksycznym miejscu. Oczy zaszły mi łzami, a gula w gardle zapowiedziała nadciągające mdłości.
– Parę stówek? – powtórzyłem.
– Mamy kilka oddziałów w Norwegii, ale Olgierd działa też za granicą...
Tyle dobrego, choć marne to pocieszenie. Nie było sensu się oszukiwać – nasza rodzina lata świetności miała już za sobą, a teraz zależało nam na wygodnym życiu.
Alberto rozbujał biznes do tego stopnia, że mogliśmy pozwolić sobie na spokojną, mafijną emeryturę, a tu proszę – pierdoleni motocykliści na naszym terenie.
Pechowcom z Malbatu, to zawsze piach w oczy, do cholery. Nawet unikanie problemów nam nie wychodziło, a wręcz przeciwnie – im bardziej próbowaliśmy odsunąć się w cień, tym większe gówno na siebie ściągaliśmy. Jak zresztą widać... I czuć.
– Handlujecie?
– Ludzie na wyższych szczeblach, ci bliżej Olgierda, tak.
Szlag.
Popatrzyłem na chłopaków i choć żaden z nas nie zabrał głosu, wiedziałem, że wszyscy pomyśleliśmy o tym samym – Alberto się to nie spodoba. Będzie dym.
– Nie obchodzi mnie wasza hierarchia. Masz nawiązać kontakt z szefem. – rozkazał Christian, niespodziewanie powracając do rozmowy z naszym połamańcem. – Przekażesz mu, co ci zrobiliśmy. I pamiętaj, żeby dodać, że to za pobicie trójki młodych chłopaków na leśnej ustawce.
Facet pokiwał głową. Zgadzał się, jak miło.
My musieliśmy mieć jednak pewność, iż zrobi dokładnie to, czego od niego wymagaliśmy.
Z połamanymi nogami i niezbyt optymistyczną perspektywą dalszych tortur, każdy zgodziłby się na wszystko, ale nas interesował spektakularny efekt końcowy, a nie puste zapewnienia bez pokrycia.
– Twoja kolej. – Christian zerknął na mnie zachęcająco. – Dopilnuj, żeby wszyscy wiedzieli, że ten gość miał do czynienia z Malbatem.
Podwinąłem rękawy bluzy i sięgnąłem po nóż, by już po chwili rozpocząć skaryfikację.
O tak, „skaryfikacja" brzmi zdecydowanie godniej niż „wycinanie litery „M" na czole faceta, który tapla się w odchodach na podłodze".
Na końcu, gdy twarz mężczyzny niemal w całości została pokryta krwią, a jego gardło, za przyczyną bólu, frustracji oraz bezkresnej nienawiści, zaczęło wykrzykiwać groźby i obelgi pod naszym adresem, położyłem mu łeb na brudnej desce sedesowej. Następnie, czując niemałą satysfakcję, przybiłem mu do niej język za pomocą noża.
– Nie dość, że tatuator, to jeszcze piercer. – Mason pokiwał głową z uznaniem. Opierał łokieć o bark Benjamina, który chyba nie podzielał jego zachwytu, bo co chwilę wstrząsały nim odruchy wymiotne. – Spadajmy do domu. Benny chyba zaraził się sralmonellą.
Wyrzuciliśmy ciuchy na najbliższej stacji benzynowej, bo odór w samochodzie okazał się być nie do wytrzymania.
Gdyby policja zatrzymała nas na kontrolę, zastałaby czwórkę facetów w samych bokserkach, co z perspektywy osoby trzeciej, mogłoby wyglądać, jak dość poryty wstęp do gejowskiego porno. Cóż, aktualnie był to nasz najmniejszy problem. A dla Benjamina pewnie nawet żaden.
Musieliśmy porozmawiać z Alberto, zasiąść do narady, wymyślić logiczny plan działania.
Zdawałem sobie sprawę, że powinienem teraz skupić całą uwagę na rodzinie oraz zagrożeniu i konkurencji, które pojawiły się jakby znikąd, ale choć rozum podpowiadał mi jedno, ze wszystkich sił próbując ustawić rozkojarzonego Neila Lewisa do pionu, doskonale wiedziałem, iż pod moim dachem mieszał ktoś, kto działał na mnie wyjątkowo dekoncentrująco.
CZYTASZ
MALBAT TOM 4
Mystery / Thriller"Ile jesteś w stanie poświęcić, by ocalić swoją kobietę i ukochaną przyjaciółkę?" - takie pytanie mogli zadać sobie członkowie Malbatu, gdy Alice została poważnie ranna. Nie mieli wiele czasu do namysłu, ale w jednym byli wyjątkowo zgodni - zrobią...