Rozdział 41

289 17 121
                                    

Pov: Narrator

- Zamknę przejścia, ale najpierw zobaczę jak Hopper i inni radzą sobie z Vecną - kolejny raz założyła opaskę na oczy. Vecna próbował za wszelką cenę uchronić się przed kolejnymi pociskami, ale z sekundy na sekundę tracił coraz więcej sił. W końcu upadł na ziemię głośno krzycząc. Joyce wyciągnęła miecz z jego skóry wywołując kolejne cierpienie u potwora.

- Zdychaj łajzo jedna! - wbiła nóż prosto w jego serce. Hopper spoglądał na swoją kobietę z fascynacją. Otworzył szeroko usta widząc jak Joyce dzielnie zabija Vecne. Wyciągnęła miecz i tym razem wbiła mu go w szyję, później w brzuch i wszystkie inne części ciała.

Potwór patrzył na kobietę bezradnie. Był biedny, a jego oczy zaczęły się szklić. Otworzył szeroko usta, a krew wypłynęła z jego ust. Komendant odebrał Joyce miecz i dla pewności, że potwór napewno zginie uciął mu głowę, która poleciała na drugi koniec strychu.

Vecna umarł, a wszystkie inne potwory wiły się z bólu. Demopsy uciekały i upadały bezradnie na ziemię, a smok próbował utrzymać się w locie co mu totalnie nie wychodziło.

Jonathan i Dustin wyszli z drugiej strony, a potężny ryk potwora było słychać w całym miasteczku. El otworzyła oczy i pośpiesznie wstała na nogi. - Zbieramy się - rzuciła. Steve ostrożnie zabrał Max na ręce, a Lucas stał tuż obok niego. Robin chwyciła rękę młodszej dziewczyny i szybko wybiegli z domu.

Smok, który polował na Will'a teraz miał cela na Joyce, która zabiła jego władcę. Chwilę pocierpiał, a później wzniósł się do lotu w stronę domu Creelów. - Mike dasz radę! Zaraz będzie po wszystkim obiecuje - szatyn za pomocą Argyle'a pomógł wstać ledwo przytomnemu brunetowi.

- Ale ma ogon! - zaśmiał się Argyle, wychodząc z dziury. - Pomóż Mike'owi! - Will nie miał siły dłużej trzymać chłopaka. Długowłosy posłusznie pokiwał głową i chwycił Mike'a na ręce. Jego powieki były prawie, że zamknięte, a oddech bardzo słaby, ledwo wyczuwalny...

- Przechodzimy przez przejście tylko nie zrób mu krzywdy! - krzyknął Will i razem z Argyle'm, który miał Mike'a na rękach bezpiecznie przeszli przez przejście.

- Ciężki jest... - długowłosy ostrożnie położył bruneta na ziemi, a Will od razu chwycił jego zimną dłoń. Oczy miał całkowicie zalane łzami, których nie mógł powstrzymać. - Mike... Będzie dobrze... Zawieziemy cię do szpitala, będzie już po wszystkim... - jego drżąca dłoń odgarnęła ciemne włosy z jego czoła.

- Zawsze tak wyglądam jak się naćpam morfiny. Marihuana nie daje, aż tak mocnych efektów, ale i tak jest spoko - odezwał się Argyle kładąc rękę na ramieniu szatyna. Chciał go za wszelką cenę pocieszyć, ale tylko pogorszył jego stan.

Jego żart nie miał być złośliwy, ale szatyn tak to odebrał. Smuciło Argyle, że większość ludzi nie rozumie jego specyficznego poczucia humoru. Może i nie powinien się odzywać? Cicho westchnął i wzmocnił ucisk na ramieniu Will'a.

- Zbieramy się! - Hopper mocno chwycił Joyce za ramię. Smok w bardzo szybkim tempie się do nich zbliżał, a oni mieli coraz mniej czasu na ucieczkę. Podbiegli do rannej Nancy, która miała łzy w oczach i mocno trzymała się za zranione miejsce na brzuchu.

- Hopper tylko ostrożnie! - krzyknęła kobieta, a mężczyzna wziął dziewczynę na swoje ręce zaciskając rękę jej ranie. Zaczęli zbiegać z schodów uważając na pnącza, które agresywnie wiły się po podłodze.

Wybiegli z domu, a smok od razu ich dostrzegł. Rzucił się do lotu i głośno ryknął ziejąc ogniem. Ogień doleciał, aż do Hoppera raniąc go w nogi przez co upadł razem z Nancy. Joyce głośno wrzasnęła pomagając wstać Hopperowi.

You are late |BYLER|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz