10.

870 178 34
                                    

I rzeczywiście zezwolono mu na ten cały wolontariat, bo cholernie znał się na dzieciach. Serio, siedziałem tam wtedy z nim ze dwie godziny i na własne oczy widziałem, jak świetnie się z nimi dogaduje. Jak tak siedział między nimi i układał jakieś klocki, to wcale się od nich nie różnił. Kiedy musieliśmy wyjść, to wszystkie z nich koniecznie chciały go tam zostawić, kilka słabszych jednostek ryczało, trąc piąstkami oczy. Ten chłopak był jakiś magiczny i po pewnym czasie nawet przedszkolanka patrzyła na niego z podziwem. Podejrzewam, że nawet ona nie potrafiła w ten sposób ogarnąć tej grupki.
Gdy wracaliśmy do domu, uśmiech nie schodził mu z ust. Cały czas coś sobie podśpiewywał, a ja patrzyłem na niego zahipnotyzowany.

- Świetnie sobie z nimi radzisz. - zagaiłem po dłuższej chwili, a on spojrzał na mnie z autentycznym zdziwieniem wymalowanym na twarzy.

- Tak uważasz? W takim razie cudownie, nie będą się czuły skrępowane w moim towarzystwie. Strasznie chciałbym mieć młodsze rodzeństwo! - powiedział to początkowo z wielkim entuzjazmem, ale zaraz niezdrowo zbladł. - To co, chcesz dziś do mnie wpaść? - zapytał jakby nieswoim głosem.
Ta sytuacja coraz bardziej mnie intrygowała.

***

Przez to jak często tam przesiadywał, miał o wiele mniej czasu dla nas. Strasznie mnie to drażniło, bo od kiedy pojawił się w moim życiu, to wszystko szło jakoś inaczej.
Tego dnia siedziałem sam w domu i cholernie się nudziłem. Zaczynała się wiosna, a ja nienawidziłem tej pory roku. Bez powodu, tak po prostu.
Siedziałem przy stole i mieszałem łyżeczką w zimnej już herbacie, kiedy ktoś bez pukania wpadł jak strzała do przedpokoju. Byłem nieźle przerażony, takie najścia nie zjawiają się codziennie.
A kim mógł być owy przybysz? Panie i panowie, huragan Way!
Chłopak stał zgięty wpół, jedną ręką trzymał się za brzuch, drugą podtrzymywał się ściany. Ledwo oddychał, ale się śmiał.

- Co ty tu...

- Piiiiić... - jęknął.

Wyciągnąłem z lodówki jakąś wodę z sokiem i zaniosłem chłopakowi. Po chwili obserwowałem, jak Gee za jednym razem wciągnął całą zawartość butelki. Po wszystkim odetchnął głęboko i spojrzał na mnie z zadziornym uśmiechem.

- Przestraszyłem cię trochę, co, Franiu?

Myślałem, że go rąbnę. Serio.

- Oszalałeś? Byłem przerażony! Co to w ogóle miało być? - wyrzuciłem z siebie.

- No, Johnny'emu bardzo się spodobała moja skórzana kurtka i gonił mnie przez pół miasta, żeby mi ją zabrać. Nieźle, nie? - rzucił przelotne spojrzenie na zegarek i nagle rąbnął się w czoło jakby o czymś bardzo ważnym zapomniał.

- Jeju, muszę iść! Do zobaczenia, Franiu! - wcisnął mi w dłoń pustą butelkę i wyleciał z domu tak szybko, jak tu wpadł.

Prawdziwy huragan.


We must kill a blue birdOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz