32.

745 168 91
                                    

31.10

Wiecie, jak rozpocząć najgorsze urodziny we wszechświecie? Z czterdziestostopniową gorączką, leżąc samotnie w domu. Nawet nie wiecie jakie to przykre, gdy nawet własny organizm się przeciw wam buntuje. Zazwyczaj tego dnia łaziłem sobie po mieście i oglądałem dekoracje. To było na swój sposób magiczne, choć oczywiście wolałbym razem z innymi dzieciakami zbierać cukierki, no ale... Tak właśnie wygląda życie wyrzutka społecznego.
Rodzice wyjechali na kilka dni do babci, żeby obejrzała młodego. Zgodnie stwierdzili, że nie mogę znów opuścić szkoły, więc zostaję - no cóż, trochę im nie wyszło.
Tak więc dziś byłem uziemiony, samotny i smutny. Tylko że kompletnie zapomniałem, że w moim życiu pojawiła się pewna osoba, która nie pozwoliłaby mi na kontemplację własnego smutku w samotności.

***

Prawie przysypiałem, gdy skrzypnęły drzwi frontowe.
'Pewnie rodzice zapomnieli czegoś dla młodego i musieli wrócić wcześniej' - pomyślałem.
Ale... Nie byłoby wtedy tak cicho, bo na pewno usłyszałbym kwękanie Jack'a, czy coś w tym stylu. Dobra, to przestało być śmieszne.
Zawinąłem się w mój ulubiony koc w szkocką kratę i wyszedłem z łóżka, prawie przewracając się w progu własnego pokoju. Pobieżnie rozejrzałem się po piętrze, ale tu nikogo nie było... Czyli tajemniczy osobnik musiał właśnie zwiedzać parter. Postanowiłem się nie ujawniać, a co za tym idzie, nie palić światła. Niech dalej myśli, że nikogo nie ma, to wiele mi ułatwi...
Starając się narobić jak najmniej hałasu, zszedłem po schodach na parter, po czym popędziłem do kuchni. Nigdzie nie paliło się światło, więc chwyciłem pierwszy lepszy przedmiot - patelnia. Nie było źle, noża nie odważyłbym się zabrać ze sobą. W końcu chciałem jedynie ogłuszyć napastnika, a później zadzwonić po gliny, prawda? No, miejmy nadzieję, że to wystarczy.
Wyszedłem z pomieszczenia i wtedy zauważyłem, jak jakaś ciemna sylwetka skrada się w stronę schodów. Bingo.

Starając się nawet nie oddychać, zbliżyłem się do napastnika jak tylko najbliżej mogłem, wziąłem zamach i...

Domyślcie się.

Trzasnęło tak, że aż sam się przestraszyłem. Szybko poleciałem do włącznika, a gdy pokój rozjaśniło ciepłe światło, zamarłem.

Na schodach leżał nie kto inny jak huragan Way w dziecięcej pelerynce Draculi, zwrócony twarzą do ziemi.

- Boże, Gerard, żyjesz?! - uklęknąłem przy przyjacielu i przekręciłem go na plecy. Miał zamknięte oczy, a z jego ust wystawały plastikowe, wampirze ząbki.

Przysięgam wam, to był autentyczny śmiech przez łzy.

- Gerard? - klepnąłem go lekko w policzek, a z jego ust wydobyło się ciche westchnięcie. Po chwili spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek.

- Osochozi? -  mruknął. - Ała, muh jhezyk...

- Boże, Gee, tak cię przepraszam, ja myślałem, że to włamywacz i...

- Czemu tshymasz patelnie, Fhank? Khęci mi się w głowie...

- Dasz radę wstać? Spróbuję pomóc ci się położyć, ale sam nie dam rady...

Pokiwał obolałą głową, po czym nieco kaleko podniósł się do siadu. Cały czas kołysał się na boki.

Resztkami sił wziąłem go pod ramię i obaj wtoczyliśmy się na piętro.

- Połóż się tutaj, zaraz przyniosę ci coś do picia, okej? - przykryłem go wszystkimi możliwymi kocami i podłożyłem pod głowę miękkie poduszki, by aż tak bardzo nie cierpiał. Prawie nie reagował, wodził tylko za mną oczami.

Kiedy chciałem wyjść z pokoju, złapał mnie za rękę. Odwróciłem się do niego z pytającym spojrzeniem, na co on uśmiechnął się, ukazując spiczaste uzębienie.

- Wshystkiego najlepshego, Fhank.

We must kill a blue birdOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz