7.

1K 182 44
                                    

Gerard Way był dobrym człowiekiem. Tak po prostu. Znacie to uczucie, kiedy chcecie opisać jakąś osobę i na myśl przychodzi wam tylko jedno określenie? No więc gdybyście poznali Gerarda, to taka byłaby wasza ocena jego osoby. Nie bujam. Wydawało mi się, że on nigdy nie uczynił w życiu żadnej złej rzeczy. Był jak jakiś cholerny anioł. Przekonałem się o tym jakoś pod koniec ferii.

Tak jak obiecałam matce, podjąłem pracę dorywczą u pani Boggs. Była to dość miła staruszka i chyba jedyna osoba z tego miasta, którą naprawdę lubiłem i szanowałem. Za pomoc płaciła mi jakieś nędzne grosze, no ale zawsze lepsze to niż nic.
Sklep był malutki, więc nie miałem za dużo pracy. Po zakupy przychodziło zaledwie kilka okolicznych plotkar, które za każdym razem gdy mnie widziały za kasą, próbowały wyciągnąć jakieś informacje o ojcu. A ja milczałem jak zaklęty. Wiedziałem, że potrzebują tylko kolejnego tematu do plotek, żadna z nich nie robiła tego z troski.
Tego dnia wyjątkowo nie miałem co ze sobą zrobić. Z nudy poukładałem wszystkie produkty na półkach, ponalepiałem nowe ceny, pozrywałem te, które wyglądały niechlujnie. Ostatecznie usiadłem za kasą i pisałem na jakimś paragonie teksty piosenek, które nigdy nie ujrzą światła dziennego.
Na dźwięk dzwoneczka przy drzwiach poderwałem głowę, jakbym usłyszał trąby dnia ostatecznego. Moim zmęczonym oczom ukazał się huragan Way.

- Witaj, Franiuuu! - już od progu zaczął  ściągać z półek jakieś przypadkowe owoce, po czym poleciał w stronę pieczywa.

- Co ty tu robisz? Przecież zawsze jeździcie po zakupy do miasta...

- To nie dla mnie. - jego rozradowane oczy łypnęły na mnie między półkami.

- Co ty knujesz? - wyszedłem zza kasy, by z nim porozmawiać.

- Ale masz śliczny fartuszek, Franiu! - zachichotał, ciągnąc za materiał.

- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. - byłem nieugięty.

- Robię zakupy dla tego pana. - wskazał mi na kogoś przez szybę, ale ja mogłem mrużyć oczy ile mi się podobało. Po prostu bardzo słabo widziałem.

- Ej, nie widzisz? - posłał mi zatroskane spojrzenie, a ja zawstydzony pokiwałem głową. - Czemu nic z tym nie zrobisz?

- Bo nie chcę robić matce większego problemu. - uciekłem od niego wzrokiem. To było żenujące.

- W sumie może będę ci mógł ci pomóc. Przyjdź dzisiaj, to coś sprawdzimy. Ale najpierw zajmę się tym. - wskazał na prowiant w swoich dłoniach.

- Komu robisz te zakupy w końcu? - po raz kolejny zmrużyłem oczy, ale postać za szybą nadal pozostała dla mnie tylko niewyraźną, rozmytą plamą.

- Nazywa się John, znalazłem go śpiącego obok kubła na śmieci. - oznajmił z promiennym uśmiechem, a ja mentalnie zbierałem szczękę z podłogi. Opisał to tak, jak dziecko które znalazło zabiedzonego kociaka i za wszelką cenę chciało go przygarnąć.

- Przecież to pijak i degenerat! - wyrzuciłem z siebie, a Gerard posłał mi karcące spojrzenie.

- Nawet jeśli, to też człowiek. I ja nie zamierzam dać mu pieniędzy na chlanie, mój drogi. Po prostu ratuję go przed śmiercią głodową.

- I wydajesz pieniądze na człowieka, który sam sobie "zapracował" na takie życie. - pokręciłem głową z dezaprobatą. - Mam ci to podliczyć?

- Jeśli byś mógł... - z ulgą odłożył produkty na ladę. - To, że popełnił błąd nie oznacza, że trzeba pozwolić mu umrzeć. A pieniądze nadal pozostaną tylko pieniędzmi.

Zapłacił zakupy, po czym od razu poleciał do tego faceta. Kiedy wyszedł wręcz czułem, jak cała radość uciekła z pomieszczenia.

We must kill a blue birdOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz