35.

809 172 189
                                    

Pod koniec listopada Gee znowu zniknął. Patrzyłem w okno co wieczór, ale ani raz nie zapaliło się u niego światło, w szkole także się nie pojawiał. Na Donnę też nigdzie nie wpadłem, a wstydziłem się pójść i zapytać wprost - taki niestety byłem.

Święta zbliżały się wielkimi krokami, ale niespecjalnie na nie czekałem. Wiecie, nie miałem takiej świetnej rodziny jak w tych wszystkich filmach familijnych. Zazwyczaj jedliśmy tę kolację tylko z mamą i babcią, teraz doszli do nas ojciec i Jack. Nie było życzeń, prezentów, nic. Po prostu zjedzony w ciszy posiłek, po którym każdy wracał do swoich spraw.

Dwudziestego trzeciego grudnia mama wysłała mnie na zakupy, bo jak zwykle wszystko było załatwiane na ostatnią chwilę. Ku mojemu zdziwieniu, zastałem tam również Donnę.

- Dzień dobry! - stanąłem obok kobiety. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak źle wygląda. Była taka... Przygaszona.

- Dzień dobry, Frank. Co u rodziców?

- W porządku, ale... Pani Way, gdzie jest Gerard? Nie widziałem go ponad miesiąc...

- Och, nie mówił ci? - zapytała, poświęcając mi teraz pełnię uwagi.

- Nie. Nigdy nie mówi, jak tak znika. - powiedziałem, zgodnie z prawdą.

- Gerard jest w szpitalu i prawdopodobnie zostanie tam aż do stycznia. - zrobiło mi się słabo. Był chory? - Jutro do niego jadę, więc mógłbyś się zabrać ze mną, ale... Pewnie spędzasz święta w gronie rodzinnym, więc może po prostu innym razem.

- Nie! To znaczy... Jeśli bym mógł, to chętnie się zabiorę. Mama na pewno zrozumie.

Kobieta mierzyła mnie chwilę pełnym niedowierzania spojrzeniem.

- Och, Frankie... - otarła pojedynczą łzę, która spłynęła jej bezwiednie po policzku. - Tak się cieszę, że mój syn cię poznał.

***

Na początku mama trochę pohisteryzowała, że święta powinny być uroczystością rodzinną, ale ja byłem uparty niczym osioł i po dłuższej kłótni się zgodziła. Później nawet uznała, że tak będzie lepiej dla mnie, a Gerard zasługuje na normalne świętowanie. Pierwszy raz w życiu nie mogłem się doczekać Wigilii, autentycznie.

Następnego dnia już z samego rana pojawiłem się u Donny. Kobieta nie mogła się nachwalić, jak dobrze wyglądam ubrany 'odświętnie', chociaż ja czułem się w tej koszuli i czarnym krawacie jak pieprzony pingwin.

Czekała nas naprawdę długa podróż, bo szpital znajdował się w innym mieście. Tak, to ten sam, gdzie urodził się Jack. Z Donną wymieniałem jedynie jakieś pojedyncze uwagi - nie umieliśmy rozmawiać tylko we dwójkę, zawsze wcinał nam się Gerard ze swoją radosną paplaniną, a teraz...

- Proszę pani? Właściwie, to co mu jest? - zapytałem, ostatecznie nie wytrzymując napięcia.

- Wybacz mi, ale... Jeśli sam ci nie powiedział, to widocznie miał ku temu powód. Sama czasem nie rozumiem jego zachowania, uważam jednak, że może sam o tym decydować.

Przytaknąłem. Świetnie, czyli nawet nie wiem, czego się spodziewać.

***

Wspominałem już, jak BARDZO nienawidzę szpitali? Chyba tak, ale to powtórzę. Poza tym to miejsce w święta to prawdziwa wylęgarnia depresji. Mijaliśmy właśnie dość ładną choinkę na parterze, kiedy to Donna z przerażeniem w oczach spojrzała na zegarek.

- Mój boże, już dziewiętnasta? Mój biedny synek, tyle musiał tu sam przesiedzieć...

- Ale już jesteśmy, prawda? Proszę się nie martwić, na pewno nie będzie miał nam za złe.

We must kill a blue birdOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz