36.

742 214 46
                                    

Luty

- To kiedy masz zamiar w końcu poważnie o tym porozmawiać? - zapytałem, bezmyślnie przesuwając plastikowy samochodzik po biurku. Zaczynałem się naprawdę nudzić.

Ostatnio z Gerardem kompletnie nie można było pogadać. W sumie działo się tak od kiedy wyszedł ze szpitala. Calutki czas siedział w domu, nie przychodził do mnie ani do szkoły, po prostu leżał w łóżku i oglądał filmy. Co dziwne, Donna też zdawała się nie mieć żadnych przeciwwskazań.

Tak więc to ja lawirowałem między domem Gerarda, szkołą, a moim, który z biegiem czasu zacząłem traktować jak hotel. Chyba każdego powoli męczył taki układ, ale... To wszystko robiłem dla niesfornego huraganu i nieważne, jak bardzo odbijało się to na moim życiu rodzinnym.

- Nie. - westchnął, przyciskając do siebie poduszkę.

- Och, cudownie. Jesteś po prostu najlepszym rozmówcą, jakiego mogłem sobie wymarzyć.

- Jestem zmęczony. - szepnął. Było mi go żal, fakt, ale... Przecież tak nie można przez cały czas, nie?

- Ty wiecznie jesteś zmęczony! - fuknąłem, z impetem wstając z krzesła. - Jeśli tak to ma wyglądać, to ja serdecznie podziękuję. Miłego dnia, matole.

Zanim przekroczyłem próg, rzuciłem mu ukradkowe spojrzenie przez ramię. Jeszcze bardziej się skulił i chyba ciężej oddychał, bo uchylił wargi.

- W porządku. - mruknął.

- Geraaaaard... - jęknąłem przeciągle, zawracając i bezsilnie opadając na skotłowaną na łóżku pościel. Po chwili wahania przyczołgałem się w stronę chłopca i ułożyłem tuż za nim, obejmując opiekuńczo jego wychudzone ciało.

I nie przesadzałem - ostatnio wręcz znikał w oczach. Z dnia na dzień coraz wyraźniej jawiły się na jego twarzy mocno zarysowane kości policzkowe, a przy materiał koszulki mogłem wręcz policzyć wystające żebra.

- Przepraszam, Franuś. - ujął moją dłoń i przyłożył do swoich rozgrzanych warg. - Chyba nie mam siły nawet na bycie sobą.

- Tu nie chodzi o to, jak się zachowujesz, tylko po prostu ja... Ja staram się zrozumieć, czemu. Nigdy wcześniej cię takiego nie widziałem i uwierz mi, martwi mnie to, co się z tobą dzieje.

- Mnie też, słonko. Ale to zdarza mi się bardzo, bardzo często. Praktycznie od dziecka.

- Byłeś u lekarza? - zapytałem, mechanicznie odgarniając mu grzywkę z czoła.

- Żeby to u jednego! - parsknął wymuszonym śmiechem. - W sumie nadal chodzę.

- Czyli kolejna rzecz, o której dowiaduję się teraz?

- Franuś... - niezdarnie odkręcił się w moją stronę, lustrując moją twarz spojrzeniem swoich szmaragdowych tęczówek. - Nikt poza mamą i mną o tym nie wiedział. Teraz jesteś w naszym kręgu zaufania, ale nie do końca. Pewnych rzeczy nie mogę ci powiedzieć.

- Nie ufasz mi?

- Jasne, że ufam! - cmoknął mnie w nos, przez co na mojej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. - Ale to nie jest kwestia zaufania. Obiecuję ci, że dowiesz się w odpowiednim momencie.

Ten 'odpowiedni moment' odsuwał w czasie tak bardzo, jak tylko można. Nie mogłem jednak naciskać, bo wtedy już kompletnie przestałby ze mną rozmawiać.

Z domu wyciągnąłem go dopiero pod koniec marca, kiedy to zdecydowanie się ociepliło. Nie zaszedł daleko, bo po prostu przenieśliśmy się do mnie. Na moje szczęście ojca nie było często w domu, bo ponoć podjął pracę dorywczą. No, najwyższy czas.

Problem polegał na tym, że moja matka nie miała pojęcia o tym, co stało się w szpitalu. Nie mogła się dowiedzieć, nikt poza świętą trójcą Way-Iero nie mógł. Bałem się jej reakcji, jeśli mam być szczery. Nie znałem jej poglądów w tej sprawie, to od zawsze był w naszym domu temat tabu.

Wykluczało to więc wszelkie czułości między nami, a wcale mi się to nie podobało. Bo Gee nadal nie doszedł do siebie - chodził ze zwieszoną głową, wiecznie miał załzawione oczy, a gdy przytulił mojego brata... Po prostu się rozpłakał. Nie miałem pojęcia, co tu właściwie miało miejsce, ale rozerwało mi serce na strzępy.

- Gerard, co się dzieje? - szepnąłem, siadając obok żółtowłosego chłopca.

- N-nic, tylko... On jest jeszcze taki malutki, tyle go w życiu czeka...

- No przecież ciebie też, prawda? - przelotnie cmoknąłem go w policzek. Wydał mi się dziwnie spięty przez ten gest.

Niepewnie przytaknął, po czym ułożył Jack'a w kołysce, jak zwykle wszystko układając tak, by było perfekcyjnie.

- Frank, chodźmy do mnie. Zmęczyłem się.

Dobra, ważna sprawa. Zauważyłam, że w cholerę osób to czyta, a gwiazdkuje jakaś 1/3 z całości. Nie to, że jakoś bardzo mi na tym zależy, ale jak już udało mi się wbić do rankingu, to wolałabym się w nim utrzymać. Trochę mnie to wszystko demotywuje, to dlatego macie mniej rozdziałów.

We must kill a blue birdOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz