22.

765 166 24
                                    

Waya nie było już blisko tydzień. Nic nie powiedział, po prostu po tym całym festynie wyszedłem od niego rano, a gdy wróciłem, już ich nie było.

Popadłem w jakieś straszliwe załamanie. Czemu nic nie powiedział? Przecież byłem jego przyjacielem, jeśli miał ważny wyjazd, to... Poczułem się jakiś mniej ważny dla niego. I wiecie, bolało. Serio.

Jakby tego było mało, mama zachorowała. Wstrzymywała się przed szpitalem jak tylko mogła, w końcu nie miała kogo zostawić z małym, ale wręcz ją zmusiłem. Nie mogłem pozwolić, by zrobiło się poważniej.

Tak więc zostałem samotny, smutny i jeszcze z dzieciakiem na głowie. Ale wtedy pojawił się mój anioł stróż.

Akurat usypiałem Jack'a, gdy ktoś załomotał do drzwi. Od razu poznałem, kto to mógł być, ale jakoś nie wierzyłem w aż takie szczęście.

- Franuś, przepraszam, jestem tak strasznie tępy... - zaczął, gdy tylko uchyliłem drzwi. Stał tam, wśród tych wszystkich kolorowych liści, widocznie przejęty, a poza tym trząsł się z zimna. Serce mi się krajało.

- Ciiicho... - szepnąłem, kołysząc małego.

Gerard przycisnął dłoń do ust i pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Chodź. - mruknąłem, na co chłopak chętnie wkroczył do środka, otrzepując się z wody. Mały, słodki szczeniaczek.

Włożyłem Jack'a do kołyski i nareszcie rozłożyłem się w spokoju na kanapie.

- Sam jesteś? - zapytał Way, rozpinając płaszcz.

- Mama w szpitalu, podobno zapalenie płuc. A ojciec leży nawalony na górze.

- Frank... Przepraszam za tamto, ale wyjechaliśmy z samego rana i... - przyklęknął przy mnie, wpatrując się intensywnie w moją twarz.

- A ty się dobrze czujesz? - zapytałem, z niewiadomego dla mnie powodu głaszcząc go delikatnie po policzku. Stop, Frank, zachodzisz za daleko. Problem w tym, że naprawdę nie wyglądał najlepiej. Był jakiś taki... Wycieńczony.

- Mhm. Ale jak ty sam sobie radzisz, co? A szkoła? - nienawidziłem, kiedy tak zmieniał temat.

- Zrobiłem sobie wolne, ostatnio i tak nic się nie dzieje. Poza tym sam nie czuję się najlepiej.

Gerard automatycznie dotknął mojego czoła swoją małą, artystyczną dłonią.

- Przecież ty masz gorączkę! Jeju, Frank, musisz poleżeć, odpocząć, a nie...

- Daj spokój, przejdzie mi. Może mama niedługo wróci, wtedy odpocznę, obiecuję.

- Zrobię ci chociaż kolację, co? Nawet nie odpowiadaj. - szybko zerwał się z kolan i poleciał do kuchni. Czyli huragan aktywowany.

Do listy talentów Gerarda po tamtym wieczorze dopisałem także talent kulinarny. Z tych nędznych przedmiotów które znalazł w naszej lodówce, zrobił najlepsze naleśniki jakie jadłem w życiu.

- Może być? - spojrzał na mnie badawczo, gdy jadłem już chyba trzeciego.

- A jak myślisz? - zapytałem, wciąż z wypchanymi policzkami. Gerard zaśmiał się głośno.

- Wyglądasz jak chomiczek, to słodkie.

- Jasne, jasne. Dobijaj chorego, co ci szkodzi. - mruknąłem.

- No przecież żartuuuję! - stanął za mną i objął moją szyję swoimi chudymi ramionami, podpierając brodę na mojej głowie.

- Udusisz mnie. - szepnąłem.

- Nie przesadzaj. Nigdy nie zrobię ci niczego złego. - rzekł, już zupełnie poważnie.

- Dlaczego? - odsunąłem się od niego i spojrzałem od dołu na jego dziecięcą twarzyczkę. Momentalnie spąsowiał.

- Bo się przyjaźnimy, nie? - wybuchnął nerwowym śmiechem.

"Jasne. Ale czy tylko, Gerardzie?" - przeszło mi przez myśl.

We must kill a blue birdOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz