40.

772 174 78
                                    

Przez pół dnia siedziałem i myślałem nad tym, co mógłbym zrobić, by przekonać matkę. I wiecie co? Nic. Ona nie była z tych rodziców, co to akceptują dzieci bez względu na wszystko. W pewnym stopniu to rozumiałem - jej dotąd idealny syn przysporzy rodzinie następnej fali krytyki.

Poza tym w głębi duszy czułem, że ona się o mnie martwi. W końcu znając ludzi z naszego miasta, zaraz by się zaczęło prześladowanie, zepchnięcie na jeszcze większy margines, ale... Przecież ja nie chciałem się obnosić z tym, że chodzę z chłopakiem. Mogłoby być tak jak do tej pory i nikt by przecież nie zauważył...

Podniosłem się z łóżka by uchylić okno i wtedy go zobaczyłem.

Gerard drzemał z głową opartą o szybę, widocznie na mnie czekał. Poruszyło mnie to, no bo w końcu... Ile siedział w tym oknie? Godzinę, dwie? A może od kiedy od nich wyszliśmy?

Uznałem, że nie mogę pozwolić tej sprawie tak po prostu się toczyć. Nie mogłem, bo on przez to cierpiał. A był zbyt dobry i kochany, żeby znów mu się oberwało.

Niewiele myśląc nad tym, jaki debilizm popełniam, wdrapałem się na biurko, a następnie na parapet.

Tylko ostrożnie, Frank.

Po prostu możesz spaść z pierwszego piętra i się zabić.

Na początku szło mi nieźle, bo naprawdę uważałem. Później poczułem się trochę zbyt pewny i no... Wiadomo, jak to się skończyło.

Wylądowałem w krzakach, które rosły w ogródku. Chwilę leżałem zwrócony twarzą do ziemi, usiłując za wszelką cenę ogarnąć sytuację, w której się znalazłem.

Docierało do mnie jedynie to, że cholernie boli mnie nadgarstek i szczęka, ale... To oznaczało, że przeżyłem!

Niezgrabnie podniosłem się i otrzepałem sprawniejszą ręką z liści. Druga zaczynała robić się niepokojąco sina, ale olałem to i popędziłem do domu Wayów jakby goniło mnie sto diabłów.

Stanąłem przed drzwiami, wygrywając wyścig z Pchełką, której ewidentnie zebrało się na zabawy, bo latała wokół i strasznie głośno szczekała. Nie było mi to na rękę ani trochę. Zaraz sąsiedzi pomyślą, że ktoś się włamuje i narobią rabanu, a ja naprawdę chciałem załatwić to po cichu.

Otworzyła mi zaspana Donna, którą chyba przeraził mój widok o tak później porze, bo aż się cofnęła.

- Frank, dziecko kochane, co się stało?

- Nic takiego, pani Way. Ale chciałbym coś powiedzieć. - odchrząknąłem, poprawiając okulary, które od upadku zaczęły sprawiać mi jakiś dziwny problem. - Przepraszam za to wszystko, co powiedziała moja mama. Ja ze swojej strony chciałbym zapewnić, że kocham Gerarda jak nigdy w życiu nie kochałem nikogo, poza tym mam zamiar troszczyć się o niego i dbać bez względu na wszystko. - wyrzuciłem z siebie na jednym wdechu, dopiero teraz uzmysławiając sobie, że brzmiałem jak przedszkolak recytujący wierszyk. Pieprzyć, powiedziałem co chciałem.

Donnie to najwidoczniej nie przeszkadzało, bo ewidentnie się wzruszyła. Bez słowa wciągnęła mnie do domu, przy okazji wyciągając liść z kaptura mojej bluzy.

- Zrobić ci coś do picia? Może głodny jesteś?

Pokręciłem głową, na co kobieta uśmiechnęła się dobrotliwie.

- No już, leć do niego.

Oczywiście skorzystałem z jej propozycji. Miałem tylko nadzieję, że Gerard nie jest na mnie zły za to, że nie postawiłem się Lindzie. W końcu to mogło wyglądać tak, jakby mi nie zależało, a zależało. I to cholernie.

Uchyliłem drzwi, starając się narobić jak najmniej hałasu. Gerard nawet nie drgnął.

Zbliżyłem się do chłopca, z lekkim uśmiechem podziwiając jego uśpioną twarz. Niesforne kosmyki spadały mu na oczy, usta miał delikatnie rozchylone. Wyglądał tak niewinnie...

Niepewnie zatopiłem dłoń w jego żółtych włosach, które przypływały mi łagodnie między palcami. Gee zmarszczył brwi, a następnie z trudem uchylił ciężkie powieki.

- Franuś? Skąd się tu wziąłeś? - wyszeptał, odsuwając się od okna. Na jego czole został po tym czerwony ślad, na widok którego się uśmiechnąłem. Nawet to było w nim urocze...

- Skoczyłem przez okno. - mruknąłem, na co on nadal niezbyt ogarniając sytuację odkręcił się w moją stronę, splatając ręce na moich biodrach, a głowę opierając o brzuch. Musiałem mu ją przytrzymać, bo nadal zapadał w nieświadome drzemki.

- Kotku, podnieś się, położysz się na łóżko. Tu jest niewygodne. - szepnąłem, delikatnie klepiąc go po policzku. Był z tego ewidentnie niezadowolony, ale spełnił moją prośbę.

Nie sądziłem, by budzenie go miało jakiś większy sens - chłopiec był zbyt wycieńczony by przenieść się z krzesła na łóżko, a co dopiero funkcjonować.

Położyłem się z nim na brzegu łóżka, bo niezbyt miałem ochotę wracać do domu. Nie po tym wszystkim, co miało dziś miejsce.

Tu byłem szczęśliwy, bo miałem całe swoje szczęście u boku.

***

Obudziłem się także przed nim. Obecność Gee wyczułem zanim zdążyłem sobie przypomnieć, gdzie właściwie się znajduję. Chłopiec przylgnął do mnie całym swoim ciałem, wręcz zgniatając mi żebra w żelaznym uścisku. Nie powiem, cholernie dobrze jest obudzić się z taką małą pijawką u boku.

Podniosłem się do siadu czując, jak cholernie kręci mi się w głowie. Poza tym nadgarstek puchł w zastraszającym tempie...

Odsłoniłem zasłony, a światło słoneczne wpadło do pokoju idealnie oświetlając twarz Gerarda, na co z niezadowoleniem zmarszczył nosek i brwi. Wyglądał jak króliczek, przysięgam.

- Znęcasz się nade mną Frank. A ja nigdy nie zapominam. - szepnął, przecierając piąstkami zaspane oczy.

- Ta? Przestraszyłem się. - mruknąłem, przecierając szkła okularów. Dopiero teraz zauważyłem, że były praktycznie połamane. Cudnie.

- Powinieneś się bać. - przetoczył się na brzuch i podparł głowę na dłoniach, przyglądając mi się z zaciekawieniem. - Co jest z twoim nadgarstkiem?

- To? - rzuciłem na niego obojętnie spojrzenie - To nic. Przejdzie.

- Nieźle opuchnięte to 'nic'. Powinienem mieć jakąś maść, poczekaj...

Zszedł z łóżka, przeciągając się, przy czym jęknął donośnie.

- Dobrze mi się spało, wiesz? - mruknąłem, nadal z żalem przyglądając się obracanym w dłoniach oprawkom. - A byłoby lepiej, gdyby ktoś nie miażdżył mi żeber.

- Przestań narzekać! - podszedł do mnie swoim zwyczajnym, sprężystym krokiem. - Ja po prostu bardzo lubię... - cmoknął mnie w nos - Okazywać... - cmoknięcie w czoło - Ci... - policzek - Uczucia! - zakończył na ustach, poświęcając im trochę dłuższą chwilę. Nadal był to niewinny pocałunek, ale Gerard i tak odsunął się zarumieniony, unikając mojego wzroku. - To ja może pójdę po tę maść. - mruknął, a za chwilę już go nie było.

Czasem zaczynałem podejrzewać, że drzemią w nim dwie osobowości, ale kochałem to.

We must kill a blue birdOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz