Chapter 1.1

428 46 39
                                    

  "Apokalipsa, której wierzę na słowo"

          Muszę być albo szalony, albo suicydalny. Być może obydwa, ponieważ te dwa z pewnością nie wykluczają się wzajemnie. Pete siedzi naprzeciwko mnie z leniwym uśmiechem na ustach. Moje zaś wciąż pozostają otwarte, gdy patrzę z powrotem na kawałek papieru, a potem znów na niego.

          — Nadal możemy dokonać kilku zmian — informuje mnie uspokajająco i jasne jest, że chętnie wciśnie się gdzieś pomiędzy z kolejnymi datami. Byłby wniebowzięty, głodny pieniędzy drań. Bez wątpienia jest on najbardziej kapitalistycznym hipisem, jakiego w życiu poznałem.

          Przekazuję arkusz papieru Joemu, który odsuwa swoje kędzierzawe, brązowe loki z jego przystojnej twarzy i spogląda na listę dat najbliższych koncertów. Jego błękitne tęczówki zaczynają błyszczeć i znając go, to z pewnością przez perspektywę tych wszystkich dziewcząt i całej imprezy, którą będzie mógł później zrobić. Brent pochyla się nad ramieniem chłopaka, wzdychając z aprobatą. Wiedziałem, że Joe będzie zadowolony, ale Brent? Przeklęty zdrajca. Spencer przyjmuje wiadomość po ludzku, grając między nami mediatora, tak jak zawsze.

          Potrząsam głową, śmiejąc się z niedowierzaniem, a moi koledzy z zespołu nie zwracają na mnie kompletnie uwagi.

          — No bez jaj! — wołam na tyle głośno, by zwrócić na siebie całkowitą uwagę, na którą, swoją drogą, zasługuję, a słowa odbijają się echem od ścian gabinetu Pete'a. Odgłosy z zewnętrznych biur Capitolu momentalnie stają się bardziej nieme i już czuję, jak ich stażyści z A&R skradają się pod drzwi gabinetu Wentza, by podsłuchać naszą rozmowę.

          — Jakiś problem? — pyta spokojnie Pete, a jego głos przypomina dobiegające z morza spokojne fale, łagodnie dotykające brzegu, jego orzechowe zaś spojrzenie zwrócone jest na mnie cierpliwie. Czarne włosy zakrywają mu lewe oko i dokładnie – kryj się, ty draniu.

          — Tak! — Ponownie łapię arkusz i rzucam nim w mężczyznę. Moje ręce są związane, o ile strzelanie do tego skurwiela jest czymś niepokojącym. Jednak zawsze mogę złożyć skargę tak głośno, jak tylko jestem w stanie, i dać mu do zrozumienia, że ten frontman nie jest zbytnio szczęśliwy. — Co to, kurwa, jest? Zgodziłem się na letnią trasę koncertową, ale to? Noż kurwa mać! Pięć koncertów w Nowym Jorku? Po co, do cholery, mamy robić aż pięć koncertów w pieprzonym Nowym Jorku?

          — Oni was tam kochają. Kochają was wszędzie, a może spałeś przez ostatnie kilka miesięcy? Jesteście naprawdę zajebiści, jesteście odjazdowi. Ponadto powinieneś wcześniej sprawdzić umowę – już zgodziłeś się na tę trasę. Nie możesz się z tego teraz wycofać, Ryan.

          Pete przyłożył mi broń do skroni i pociągnął za spust. Mam całkowicie związane ręce.

          Spencer szturcha moje ramię.

          — To nie tak, że miałeś inne plany, nie? — pyta, a jego głos wywołuje niemalże tyle samo entuzjazmu, co mój.

          — Miałem inne plany — twierdzę.

          Upić się. Zaliczyć. Naćpać się. Pisać piosenki. Nagrać je. Odmówić udzielenia każdego zaproponowanego mi wywiadu. Spencer jest niezłym rzecznikiem; dobrze potrafi poradzić sobie z presją. Zadzwoń do taty, przypomnij nam obu o bezustannie zapominanej egzystencji rodziny oraz sprawdź, czy udałoby mi się podjechać do Bismarck, by spędzić tam kilka tygodni w jego chatce – tylko ja i sosenki.

          Jednak zupełnie nikt nie dba o to, czego ja chcę. Oni chcą mieć pięćdziesiąt pięć wyprzedanych koncertów, z grubsza niezdarnie podzielonych na dwie tury: wschodnią i zachodnią. Lokale będą znacznie większe niż wszystkie inne, w których występowaliśmy. Brent wraz z Joe zaczynają zacięcie rozmawiać o przyszłych występach scenicznych, a Spencer sugeruje, żebyśmy raczej zrobili spokojny koncert. To jest dokładnie to, czego potrzebujemy, aby skopiować inne zespoły – robić sztuczki, które w żaden sposób nie wyrażą naszej wyjątkowości.

          Pete mówi, że daty koncertów wciąż mogą ulec zmianie. Spencer nalega na koncert w Cincinnati, a mężczyzna obiecuje, że zadzwoni do promotorów z okolicy.

          Wyobrażam sobie dziesiątki tysięcy twarzy, na które będę niedługo spoglądał. Robi mi się niedobrze.

          — Skoro aktualnie wszyscy jesteśmy tutaj razem — mówi Pete — proponuję spotkanie zespołu.

          — Zabawne. Szkoda, że nie jesteś w zespole — zaznaczam.

          — Powinniśmy oczyścić tę atmosferę przed waszą trasą. Zacznijmy od pozytywnego nastawienia. Więc wszelakie refleksje lub wątpliwości – teraz jest czas, aby się nimi podzielić. — Pete krzyżuje ramiona i odchyla się na swoim krześle.

          Refleksje lub wątpliwości? Hmm, spójrzmy. Nie mam ochoty nawet jechać na tę trasę. Ostatnio nie robiliśmy nic poza ciągłymi kłótniami, odkąd postanowiliśmy pójść do studia, by nagrać nasze horrendalne dzieło. A jeśli album jest wypełniony "odmętami mrocznej energii", to tylko dlatego, że byliśmy cholernie wkurzeni. Większość zespołów zaczyna się od grupy przyjaciół, którzy po prostu chcą grać swoją własną muzykę, jednak wtedy wytwórnia staje przed nimi, niczym przeszkoda. Sława całkowicie zniekształca rzeczywistość. Wtedy nie tworzysz już muzyki dla siebie, ale dla fanów. Na co będą tak naprawdę reagować? Czego oni tak właściwie chcą? Co utrzyma cię na samym szczycie? I wówczas każdy ma inny pomysł na to. Utknęliśmy w tym razem, nasza czwórka plus Pete. Ale więzi, które niby nas łączą, stają się coraz cieńsze i cieńsze. Refleksje lub wątpliwości przed podróżą? Zacznijmy od apokalipsy, której wierzę na słowo.

          — Myślę, że powinienem być bliżej Ryana na scenie. Z przodu, dokładnie tak, jak on. Nie na lewo od tyłu — stwierdza stanowczo Joe. — Moi fani chcą mnie widzieć.

          — Naturalnie. — Wentz kiwa głową.

          — Więcej reflektorów na mnie. O, i chcę mikrofon!

          — Przecież ty nie śpiewasz. — Uśmiecham się.

          — Ale chcę się bardziej włączyć w moją publiczność. — Joe uśmiecha się z powrotem.

          — Brent? — teraz pyta Pete.

          — Serowe krakersy w przebieralniach. Kurtuazyjne butelki po piwie. Tylko czterogwiazdkowe hotele. W autobusie zawsze muszą być pączki z dżemem i prezerwatywy. Chcę, żeby jeden pomocnik techniczny był odpowiedzialny za moją gitarę basową i klawisze, nie mając z tym nic, kurwa, wspólnego. Tylko jeden gość, na którego mógłbym krzyczeć. Umm... Daj mi pomyśleć... Wiesz co, zrobię listę. — Brent uśmiecha się, a na jego szorstko wyrzeźbionych rysach twarzy pojawia się cień samouwielbienia, jakby Bóg nie przejmował się pójściem o krok dalej tamtego dnia. Kiedy Brent jest w złym nastroju, jego brwi bruzdują nad jego ciemnobrązowymi oczami, usta zapętlają się w dół, a mi zawsze w głowie ukazuje się podobizna szympansa.

          — Spencer?

          — U mnie luz.

          — Serio, dawaj.

          — Nie, naprawdę. Zdecydowaliśmy się razem na zestaw perkusyjny, więc nie potrzebuję niczego.

          — Ryan? Czego ty oczekujesz? — mężczyzna zwraca się do mnie.

          Spoglądam na chwilę przez okno, podziwiając przy tym, jak wiosenny wiatr targa i popycha drzewo na zewnątrz i zastanawiam się, czy ten powiew wiatru może być na tyle silny, by wyrzucić je w powietrze, złamać wszystkie korzenie, które wplątały się w ziemię zbyt głęboko. Bo jeśli taki wiatr istnieje, to koniecznie musi zdradzić mi swój sekret.

          — Nie chcę dzielić z nikim pokoi hotelowych — mamroczę.

          — No i zrobione! — Pete uśmiecha się, jakby wszystko zostało już naprawione, uporządkowane. Jesteśmy uleczeni! Joe ciągle posyła mi kombinatorskie spojrzenia, Brent porusza się niespokojnie na krześle, Spencer stara się krzywo uśmiechać, a ja kompletnie żałuję, że wstałem z łóżka dzisiejszego poranka.

• • •

The Heart Rate Of A Mouse: Over The Tracks | tłumaczenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz