Chapter 5.2

205 27 34
                                    

          Furgonetka, którą przyjechaliśmy, wygląda niczym czarny robak na podjeździe domu. Posiadłości. Coś między tym. Spoglądam na nią przez podłużne okna trzeciego piętra, a jakaś naga dziewczyna biegnie przez trawnik i zatrzymuje się na żwirku wysypanym na drogę. Śmieje się, wirując wokoło z butelką szampana w dłoni. Jej długie włosy rozwiewa wiatr, odkryty biust podskakuje, a nagi mężczyzna goni za nią. Przyglądam się bliżej postaciom i jestem prawie pewien, że ten facet to Brent. Staram się nie prychać. Krążą wokół naszego pojazdu, wyglądając jak jeszcze mniejsze insekty.

          Odwracam się, by stawić czoła ciemnej bibliotece. Nalewam sobie drinka i zasiadam na parapecie, ciesząc się względną ciszą. Odgłosy imprezy wciąż są dla mnie słyszalne, pomimo różnicy pięter. Wiem, że powinienem tam być. Wiem, że to my jesteśmy atrakcją. Jesteśmy w basenie, jesteśmy w sali bilardowej, jesteśmy wszędzie, ci ludzie są wszędzie i to jest jedna z tych nocy, o których wspominasz i myślisz: "Mój Boże! Pamiętasz tę szaloną noc, gdy...?"

          Jednakże jestem w bibliotece — z ciszą, drinkiem i moim najlepszym przyjacielem.

          — Strzelaj — mówi po dłuższej chwili Spencer, siedzi tuż obok mnie.

          — "Billy, Don't Be A Hero".

          — Nie w tym sensie — smęci, ale i tak się śmiejemy. Układa mój notatnik na kolanach i zaczyna czytać. Nie mija chwila, gdy mruży oczy, starając się doczytać słowo w świetle księżyca. — Czy to... myreenie?

           Pochylam się.

           — Marzenie.

           — Twoje pismo jest zajebiście kiepskie. — Uśmiecha się wesoło, ale czyta dalej, kierując ochoczo w moją stronę rękę.

           — Nic nie mam — przyznaję.

           — Mnie też już się wszystko skończyło. Boże, nie wierzę, że jesteśmy tacy sławni i nadal nie mamy żadnej trawki.

           — Po prostu zerknij na tekst, okej? Chcę zasięgnąć twojej opinii, dopóki jesteś w tak dobrym nastroju. 

           — Przez większość czasu jestem w dobrym nastroju! — argumentuje.

           — Polemizowałbym.

           Chłopak tylko chichocze na moje słowa, a ja nalewam mu trunek do kosztownego, kryształowego kieliszka, którego znaleźliśmy w pomieszczeniu obok. Chciałem, żeby Spencer bawił się dzisiaj tak, jak nigdy przedtem, ale gdy pozbył się chętnych dziewczyn i spytał, czy chcę się ulotnić, nie mogłem się szybciej zgodzić. To żałosne, naprawdę, ale on nie jest mną. Wciąż tylko się uśmiecha, jakby bawił się w najlepsze.

          To pocieszające. Spencer nadal cieszy się z mojego towarzystwa. Miałem wrażenie, że w pewnym momencie zaczął przestawać.

          Smith mruczy coś pod nosem i kiwa głową, wydając przy tym przeciągłe "Ech", a ja gapię się przez szklaną szybę na naszą owadopodobną furgonetkę. Rezydencja jest pełna różnych ludzi, jednak ich samochody nie spoczywają z przodu. Naprawdę nie jestem w stanie niczego zlokalizować, to miejsce jest zbyt duże, abym mógł się zorientować, na dodatek będąc pijanym. Może ich środki lokomocji stoją zastygłe z tyłu. A może wszyscy są stąd. Może ten dom to mistyczne miejsce, w którym każdy pozostaje porywający, wszyscy są młodzi, zapasy prochów są nieskończone, a hulanka nigdy się nie kończy. Może to jest właśnie takie miejsce. Cóż, to piekielne niebo.

          — Jest całkiem niezłe. Jakby... o niewinnym przestępcy czy nawet niewolniku. Być może oba. Narrator ma wyjątkowo stabilny, znaczny głos. Jakaś melodia do tego? — Głos Spencera dociera do mnie po chwili.

          — Skomponuję do tego jakąś muzykę. Lub skomponujemy. Może.

          — Brent pewnie będzie chciał solówkę. — Śmiech Spencera rozbrzmiewa po pomieszczeniu, po czym ten bierze łyka trunku. — A Joe będzie próbował przyćmić resztę z nas, jak zwykle zresztą.

          — A co z solówką perkusisty?

          — Myślałem, że to oczywiste. —  Uśmiecha się. — Jednak ten kawałek... "Rozniecam ogień, by przetrwać, ostać się iskrom w najbardziej piwnych tęczówkach, jakie widziałem." Wiesz, zbyt niejasny, nieszczegółowy. Czyje brązowe oczy? Nie ma mowy o konkretnej osobie do tego właśnie momentu. To wybija z rytmu, zmienia utwór o czysto abstrakcyjnych ideach wolności i praw na pioseneczkę o jakiejś lasce.

           — Popracuję nad tym — przyrzekam, gdy ten oddaje mi notes. Stukam nerwowo w papierową okładkę. Piwne tęczówki, piwne tęczówki. — Ta dyskoteka jest dla nas nawet dobra. Potrzebowaliśmy tej przerwy od siebie.

          Spencer kiwa głową ze szczególnym naciskiem, nawet nie próbując utwierdzić nas obojga w przekonaniu, że powinniśmy spędzać wspólnie więcej czasu, ponieważ gdzieś głęboko ten zespół jest pełen miłości. Zgaduję, że nawet najbardziej pozytywny i energiczny gość z nas powoli się męczy i, w sumie, nic w tym dziwnego, ponieważ napięcie, wiszące w powietrzu naszego busa, staje się coraz bardziej nie do zniesienia, nawet podąża za nami na scenę. Szopki w garderobie Brenta czy własny mikrofon Joego od zawsze były tymczasowymi problemami. Problemami, o których rozwiązanie ma zadbać Pete. To jego robota, ale nie jestem przekonany co do jego osoby, jako wykonawcy. Zespół zaczyna stawać się coraz bardziej i bardziej adoptowanym dzieckiem, wobec którego nigdy nie mogłem zdobyć się na akceptację.

          — Piękna noc. Świat jest niesamowity, nie sądzisz? — Promienny uśmiech ponownie gości na ustach bruneta.

          — Nie wiem, co brałeś, ale też chcę trochę.

          — Ale tak na poważnie — nalega. — Wiesz, że cię kocham, co nie?

          — Tak. Też cię kocham. — I znowu uśmiecha się w moją stronę, ściskając moje ramię lekko. Spoglądam na niego. — To niezręczne.

          Przewraca oczami.

          Głośny śmiech przebija się przez podwójne wrota biblioteki. W pewnym momencie zostają one chaotycznie otwarte, wpada przez nie para. Dziewczyna zawiesza ramiona na szyi swojego kochanka.

          — Hej, jeśli nie chcecie, byśmy dołączyli, to znajdźcie sobie inne miejsce. — W odpowiedzi dostaję chichot i niezrozumiałe przeprosiny. Wychodząc, nie zamykają za sobą drzwi, na co wzdycham. Hałas całej imprezy dociera do nas jeszcze bardziej niż przedtem, światło, biegnące z lampek wiszących w korytarzu, wkrada się przez wejście do biblioteki i rzuca w naszą stronę długie cienie, szydząc ze mnie, gdyż chcę pozostać w ciemności.

          — Możesz iść, jeśli chcesz — mówię Spencerowi. — Nie mam nic przeciwko.

          — Nah. Dobrze mi tu. Myślę, że znalazłem się po drugiej stronie tych wszystkich zabaw, wiesz? Trzeba czasem dorosnąć. Przerzucić na kolejną stronę, wziąć wreszcie odpowiedzialność. Nie dla mnie są takie imprezy.

          Kiedyś były. Dla mnie też, oczywiście, tylko gdy grono było mniejsze. Już nikogo nie znam.

          — Naprawdę mógłbym coś zapalić — stwierdzam nagle. — Brendon jest mi winien jednego. Pójdę po niego, przyniosę go. — O ile mogę go znaleźć. O ile nie jest naszprycowany narkotykami. — Mógłby się do nas przyłączyć. Mógłby. Miałbyś coś przeciwko? — pytam, a Spencer potrząsa w zaprzeczeniu głową. Zauważyłem, że się nawet dogadują, Brendon i Spencer. To dobrze. Nie to, żeby Spencer mógł dotrzeć do Brendona w sposób, jaki tylko ja potrafię, gdybym tylko chciał. Nie sądzę, iż Brendon byłby w stanie powiedzieć Spencerowi to wszystko, co mi powiedział. Rozglądam się po bibliotece i przechyliwszy w bok głowę, czuję nagły szum alkoholu w moim krwiobiegu. — Lubię tę bibliotekę. Moglibyśmy być trójką muszkieterów, gdyby Brendon dołączył. Słuchaj, pójdę po niego. Jeśli nie masz nic przeciwko...

no, no, kto zgadnie, czyje są te oczy? jak zgadniecie, to może jutro też coś wrzucę, zobaczymy ;) a tymczasem ja lecę riverdale oglądać... :D


The Heart Rate Of A Mouse: Over The Tracks | tłumaczenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz