Chapter 11.3

171 30 62
                                    

          Próba dźwięku jest kwestią martwą, podczas której staramy się przypomnieć sobie, jak współpracować po przerwie. Udaje nam się utrzymać profesjonalny poziom, decydując się na wprowadzenie kilku starych piosenek do setlisty i odrzucenie kilku nowszych. Byśmy nie zeszli z nudów.

          Nie wszystkie lokale oferują właściwe jedzenie, głównie żyjemy z przekąsek, takich jak mini-kanapki bądź jakieś słodycze, ciastka. Środkowopołudniowe Koloseum ma odpowiednie zaopatrzenie gastronomiczne za kulisami, przypominające trochę kafeterię mojej byłej szkoły średniej, z wyjątkiem kilku małych stolików z bufetem szwedzkim. Siedzę w samotności, pakując do buzi puree ziemniaczane. Z roztargnieniem czytam przy tym Hemingwaya, którego znalazłem gdzieś w busie. Na pierwszej stronie widnieje nabazgrolone szerokim pismem "B.B.U. 1974" w górnym rogu. Zastanawiam się, co może oznaczać drugie "B". Bill. Bob. Benjamin. Barry.

          Nie jestem w stanie się zrelaksować. Wciąż przygotowuję się mentalnie na "tak mi przykro, że nie dotarłem na czas!" zza drzwi, ale tak się nie dzieje, a ja jestem jeszcze bardziej niespokojny.

          Nie chciałem się z nim widzieć tak czy inaczej. Rzecz w tym, że jego tu nie ma, a to mnie jeszcze bardziej denerwuje. Za kogo on się uważa?

          Spencer, Joe, Brent i Andy zajmują jeden ze stolików, podczas gdy Pete, William i Zack siedzą wokół kolejnego. Najbardziej niepokojące jest to, że prawdopodobnie nawet nie myśleliśmy o tym, gdzie usiądziemy. Zrobiliśmy to podświadomie, wybrałem miejsce z dala od innych. Moi trzej kumple z zespołu postanowili połączyć siły i mnie zostawić.

          Wzdycham, odłożywszy lekturę. Brendon przyjedzie. Odmawiam akceptacji faktu, że ​​jedyne co po nim mam, to ta głupia, pieprzona książka.

          Jakiś czas później nastaje późna pora, a my wchodzimy na scenę pełną migających światełek i krzyków, a Brendona wciąż tam nie ma. Nie miałem okazji napić się od porannej mieszanki soku pomarańczowego oraz wódki i świadomość oszalałego przede mną tłumu mnie przeraża

          — Dobry wieeeeeeeczór, Memphis! — krzyczy Joe do mikrofonu, sprawiając, że ludzie wrzą głośniej.

          Gram parę akordów, sprawdzając przy tym dźwięk, nim podchodzę do własnego mikrofonu, stojącego w martwym punkcie sceny, wszystkie światła na mnie, każdy na mnie patrzy. To tak, jakby wstrzymywali oddech, bym do nich przemówił: moi zwolennicy, moi followers.

          — Ostatnim razem, gdy graliśmy tu koncert, Nixon nadal był prezydentem. Zadedykujemy tę jedną Fordowi — zabieram głos. Takim sposobem wypowiedziałem więcej podczas tego etapu, niż w trakcie całego poprzedniego. Gdzieś w środku jestem przekonany, że jeśli udam, że wszystko jest w porzadku, to wszystko rzeczywiście będzie w porządku, nie jesteśmy z góry skazaną armią, która idzie w pochodzie na pole walki nieadekwatnie zaopatrzona.

• • •

          W Nashville panuje upalny dzień i nie możemy pozostać w busie, z którego robi się sauna, nawet gdybyśmy chcieli. Siedzę na ławce na tyłach lokalu, na szczęście to zamknięty teren. Chłopaki bawią się frisbee, a za płotem fani obserwują ich grę. Spencer, Brent oraz Joe już podpisali krążki dzieciaków, które przeszły już przez bramki, ale wciąż kręcą się w około, wiwatując bądź intonują moje imię. Widzą mnie, a ja ich.

          Debata.

          Brent podskoczywszy, łapie latający dysk, i natychmiast rzuca go w kierunku Spencera, by odwrócić się w moją stronę.

The Heart Rate Of A Mouse: Over The Tracks | tłumaczenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz