Próba dźwięku jest kwestią martwą, podczas której staramy się przypomnieć sobie, jak współpracować po przerwie. Udaje nam się utrzymać profesjonalny poziom, decydując się na wprowadzenie kilku starych piosenek do setlisty i odrzucenie kilku nowszych. Byśmy nie zeszli z nudów.
Nie wszystkie lokale oferują właściwe jedzenie, głównie żyjemy z przekąsek, takich jak mini-kanapki bądź jakieś słodycze, ciastka. Środkowopołudniowe Koloseum ma odpowiednie zaopatrzenie gastronomiczne za kulisami, przypominające trochę kafeterię mojej byłej szkoły średniej, z wyjątkiem kilku małych stolików z bufetem szwedzkim. Siedzę w samotności, pakując do buzi puree ziemniaczane. Z roztargnieniem czytam przy tym Hemingwaya, którego znalazłem gdzieś w busie. Na pierwszej stronie widnieje nabazgrolone szerokim pismem "B.B.U. 1974" w górnym rogu. Zastanawiam się, co może oznaczać drugie "B". Bill. Bob. Benjamin. Barry.
Nie jestem w stanie się zrelaksować. Wciąż przygotowuję się mentalnie na "tak mi przykro, że nie dotarłem na czas!" zza drzwi, ale tak się nie dzieje, a ja jestem jeszcze bardziej niespokojny.
Nie chciałem się z nim widzieć tak czy inaczej. Rzecz w tym, że jego tu nie ma, a to mnie jeszcze bardziej denerwuje. Za kogo on się uważa?
Spencer, Joe, Brent i Andy zajmują jeden ze stolików, podczas gdy Pete, William i Zack siedzą wokół kolejnego. Najbardziej niepokojące jest to, że prawdopodobnie nawet nie myśleliśmy o tym, gdzie usiądziemy. Zrobiliśmy to podświadomie, wybrałem miejsce z dala od innych. Moi trzej kumple z zespołu postanowili połączyć siły i mnie zostawić.
Wzdycham, odłożywszy lekturę. Brendon przyjedzie. Odmawiam akceptacji faktu, że jedyne co po nim mam, to ta głupia, pieprzona książka.
Jakiś czas później nastaje późna pora, a my wchodzimy na scenę pełną migających światełek i krzyków, a Brendona wciąż tam nie ma. Nie miałem okazji napić się od porannej mieszanki soku pomarańczowego oraz wódki i świadomość oszalałego przede mną tłumu mnie przeraża
— Dobry wieeeeeeeczór, Memphis! — krzyczy Joe do mikrofonu, sprawiając, że ludzie wrzą głośniej.
Gram parę akordów, sprawdzając przy tym dźwięk, nim podchodzę do własnego mikrofonu, stojącego w martwym punkcie sceny, wszystkie światła na mnie, każdy na mnie patrzy. To tak, jakby wstrzymywali oddech, bym do nich przemówił: moi zwolennicy, moi followers.
— Ostatnim razem, gdy graliśmy tu koncert, Nixon nadal był prezydentem. Zadedykujemy tę jedną Fordowi — zabieram głos. Takim sposobem wypowiedziałem więcej podczas tego etapu, niż w trakcie całego poprzedniego. Gdzieś w środku jestem przekonany, że jeśli udam, że wszystko jest w porzadku, to wszystko rzeczywiście będzie w porządku, nie jesteśmy z góry skazaną armią, która idzie w pochodzie na pole walki nieadekwatnie zaopatrzona.
• • •
W Nashville panuje upalny dzień i nie możemy pozostać w busie, z którego robi się sauna, nawet gdybyśmy chcieli. Siedzę na ławce na tyłach lokalu, na szczęście to zamknięty teren. Chłopaki bawią się frisbee, a za płotem fani obserwują ich grę. Spencer, Brent oraz Joe już podpisali krążki dzieciaków, które przeszły już przez bramki, ale wciąż kręcą się w około, wiwatując bądź intonują moje imię. Widzą mnie, a ja ich.
Debata.
Brent podskoczywszy, łapie latający dysk, i natychmiast rzuca go w kierunku Spencera, by odwrócić się w moją stronę.
CZYTASZ
The Heart Rate Of A Mouse: Over The Tracks | tłumaczenie
FanfictionLatem 1974 roku, muzyk Ryan Ross rozpoczyna wyczerpującą trasę koncertową, by wspomóc przełomowy album swojego zespołu. Z trudem radzi sobie z presją i oczekiwaniami nagłej sławy, w chaosie niekończących się występów i wywiadów. Gdy stara się manewr...