Chapter 5.5

180 30 20
                                    

          Odwracam się na pięcie i spoglądam na zgarbioną sylwetkę Jona w świetle księżyca. To nie facet, z którym mam ochotę teraz rozmawiać, ale schodzę za nim na pobocze, dźwięk żwiru pod naszymi butami rozchodzi się wokół nas. Zatrzymuje się, gdy nie są w stanie nas usłyszeć.

          Jon wzdycha niespokojnie w ciemnościach. Cieszę się, że nie widzę jego kretyńskiej twarzy.

          — Powinniśmy porozmawiać, tak? Cała ta sprawa z Natem i Brendonem, po prostu zostawiła za sobą słaby klimat, wiesz? Mów, że jestem niespełna rozumu, ale mam wrażenie, że mnie unikasz.

          — Pobraliśmy się, czy co do kurwy? — pytam chłopaka ostentacyjnie. — Napisaliśmy wspólnie kilka przeciętnych utworów, które już żałuję, że napisałem. Jezus, Walker, trochę perspektywy.

          — Przeciętnych? — Jego głos miesza się z zawodem i niedowierzaniem. — Przecież myślałem, że oboje kochamy to, co razem stworzyliśmy.

          — To źle myślałeś — strzelam. Spencer miał rację co do Jona. Spencer miał rację, jak, kurwa, zawsze. — Chciałem po prostu trochę odpocząć od zespołu. Byłeś jak długi spacer czy darmowa terapia, okej? Cokolwiek. Więc powiedz mi, dlaczego miałbym z tobą jeszcze pracować po akcji, którą odwaliłeś?

          — Słucham?

          Chmury przysłaniają lekko księżyc, a Jon wygląda na tak zagubionego, że niemalże muszę oprzeć się pokusie, by wywołać w nim jakieś poczucie winy.

          — Powiedziałem ci o Brendonie, a ty bezczelnie wygadałeś to Nate'owi, mówiąc, że tego nie zrobisz i patrz no, co to się stało, kto by się spodziewał! Czy ty naprawdę uważasz, że potrzebuję dodatkowego stresu w postaci ataku na moją ekipę? Mam na myśli, skoro nie mogę ci ufać w takich substratach, to jak mógłbym z muzyką? Zejdź na ziemię, do cholery! — Wygląda na wystarczająco zaskoczonego. Skończyłem. Nie mam nic więcej do powiedzenia gościowi.

          — Nikomu nic nie powiedziałem! Przysięgam, że nie powiedziałem Nate'owi! — krzyczy błagalnie, gdy go mijam. 

          — Pewnie, że nie, samo się powiedziało. Weź, idź się pierdol, Walker, jak słowo daję — mamroczę, kierując się w stronę busu z uniesionym na moim ramieniem palcem środkowym w jego stronę. Ten pieprzony idiota znowu kłamie. Gdyby zachował się jak cholerny facet, a nie, to mógłbym rozważyć pewne kwestie. Jon Walker jest cholernie utalentowanym muzykiem, a jeśli jest nawet w połowie tak bezwzględny, jak udowodnił mi swoim zachowaniem, to zaistnieje w świecie muzyki, a jego sukces będzie płonął płomieniem o wiele za jasnym, bym mógł stać u jego boku. The Followers, nasza czwórka plus Pete, nie jesteśmy w szczególności tak zapalczywi. Mieliśmy zwyczajnie szczęście, przez co staliśmy się trochę aroganccy. Jednak istnieje zasadnicza różnica między tym a wrodzonym sadyzmem. Faceci tacy jak Walker powinni trzymać się z dala ode mnie.

          Zack wraz z Brendonem wrócili do naszego środka lokomocji, a ja stawiam cztery kroki w przód. Technik siedzi za kierownicą i dostraja stare radio. Słyszę piskliwy chichot dziewcząt w salonie. 

          — Branoc — mówię pod nosem do Brendona, odpędzając myśli o koszmarnej nocy, jaka czeka mnie na łóżku Joego. Kurwa, nienawidzę prycz. Prześcieradła pachnął jak krem dla niemowląt, a Meryl lepiej niech nie myśli, że jest tu mile widziana.

          — Hej, czekaj — Brendon śpieszy w moją stronę, a ja krzyżuję ręce na klatce piersiowej i unoszę bezradnie brwi — Uch, trochę podsłuchałem twoją i Jona rozmowę. Po prostu chcę ci powiedzieć, że... Doceniam to. To, co zrobiłeś. Lojalność. Wiem, że nie ma jej za wiele wokoło, więc tack.

The Heart Rate Of A Mouse: Over The Tracks | tłumaczenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz