Chapter 1.3

340 37 18
                                    

          Światła studyjne wywołują u mnie niemały pot. Jestem umalowany, jednak to nie wystarczy, bym mógł się kompletnie zamaskować. Widownia siedzi spokojnie, nie niczym hurma wiwatujących, dyszących z piwem w ręku fanów rocka. W większości to członkowie organizacji charytatywnych, mężatki, znużeni mężowie, którzy patrzą na mnie spod swoich okularów i zastanawiają się, co moi rodziciele zrobili źle. Wizażystka nieskutecznie próbuje przekonać Joego, by związał swoje kręcone, długie włosy w koński ogon, wszakże ten odmawia, podczas gdy Spencer manewruje swoimi pałeczkami i dopasowuje kolorową bandanę do swojej głowy. Taki nowy, mały akcencik do jego scenicznego wyglądu. Brent nie ma swojego charakterystycznego stylu, po prostu pozwala, by jego ciemnobrązowe kosmyki włosów okalały mu całkowicie głowę niczym mokry ręcznik, a ich czubki zahaczały o jego ramionach. Ma wyjebane. Joe sprawia ciągle to samo wrażenie wskutek jego obsesji na punkcie pasków od spodni i obcisłych kostiumów, które ukazują większość jego klatki piersiowej poprzez wycięcie w dekolcie kształcie litery "v", które ciągnie się aż do jego pępka.

          Wiem, że minęły już te czasy, gdy naszym podejściem było ciągłe miksowanie i dopasowywanie muzyki, jeżdżąc na fali, która tak naprawdę mogła być tą ostatnią. Zeszłego lata byłem na koncercie Davida, kiedy to wokalista promował Ziggyego. O ile wtedy on był Ziggym, a zespołem byli The Spiders. To był niesamowity występ, przyznaję, ale byłoby zbyt wiele zamieszania dla nas, gdybyśmy mieli wymyślać nowe postacie i historie. Nie, żebyśmy byli monotematyczni. Jebać monotonność, zapomnijmy wreszcie o fryzurach z chórków chłopięcych i dopasowanych garsonkach, to nie są już pieprzone lata sześćdziesiąte. Jesteśmy tylko my. Chciałem mieć czym prędzej ten poziom bezpośredniości z muzyką bez udziału tych teatralnych bzdur, jednakże statek muzycznej szczerości przypłynął. Wielkie widowisko zraża swoje audytorium, zniekształcając pojedyncze dźwięki. Winne są ogromne lokale. Winne są pieniądze. Nie chcę stać się kolejnym Ziggym.

          Jednakowoż, gdy trafisz na te wykresy, masz tylko trzy opcje — albo to wysysasz, chełpisz się tym, albo upadasz. Staram się jak najbardziej nie musieć korzystać z tej trzeciej alternatywy.

          — Jesteś gotowy grać? — asystent reżysera zadaje mi pytanie. Kiwam znacznie głową, upewniając się, że moi koledzy z zespołu są również gotowi. Spencer odchrząka za perkusją, a Joe testuje swój mikrofon po raz ostatni. Nasz pierwszy występ telewizyjny.

          Czekamy na jeszcze lepsze dostrojenie oświetlenia i obserwuję, jak reżyser warczy na inżyniera do spraw dźwięku. Zza kamer Pete wraz z Jac przyglądają się nam z trybuny. Jac macha do mnie i posyła mi pocałunek w powietrzu, na jej twarzy widnieje wyjątkowo intensywny uśmiech, dokładnie taki sam jaki miała w noc, w którą ją spotkałem. Jest zdecydowanie wyższa od Wentza dzięki swoim zielonym platformom. Na sobie mam jeden z zaprojektowanych przez nią kapeluszy, doskonale dopasowany do mojej wełnianej kamizelki, koszulki i dżinsów. Nakrycie głowy posiada czerwone kwiaty, przyklejone przy boku. Nie wybierałem nic z tego, ale tak naprawdę to podoba mi się. To miłe, gdy dla odmiany nie muszę jej okłamywać.

         — Myślałem, że jest na ciebie wkurwiona — Spencer mamrocze, kiedy idę zamienić z nim słówko.

         — Najwidoczniej była. — Wzruszam ramionami. Jej groźby i nasze walki nic nie znaczą. — Kiedy mamy najbliższe próby zespołu?

         — Brent, kiedy próba zespołu? — pyta Smith.

         — Jutro — odpowiada basista. To już? Muszę spakować się na trasę koncertową.

         — Lepiej, żebym cię tam jutro widział — Spencer duka i rzuca mi to znane spojrzenie. Drwię jazgotliwie i niemo go przeklinam. A może tylko myślałem o śmierci mojej babki po raz trzydziesty szósty...

The Heart Rate Of A Mouse: Over The Tracks | tłumaczenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz