Chapter 1.4

258 37 15
                                    

          — Zamknij się! — Wskazuję brawurowo na niego palcem.

          — Nie gróź adwokatowi samego szatana — Brent mruczy pod nosem wystarczająco dźwięcznie, bym usłyszał. Nie jest dyplomatyczny, o Boże nie. Brent zwyczajnie nie staje po mojej stronie.

          — Jeśli chcę śpiewać- 

          — To nie ma znaczenia, czego ty chcesz! Nie będziesz gwałcić mojej muzyki-

          — O! O! Mamy to! Jego muzyki? Słyszałeś to, Andy? William? Pete, słyszałeś to? — pyta Joe, rozglądając się po pomieszczeniu w poszukiwaniu wsparcia. Chłopięce iskry radości momentalnie zniknęły z oblicza Spencera, a pojawił się anemiczny, zużyty wyraz twarzy, wpatrujący się bezwładnie w swój zestaw perkusyjny. Krew się we mnie gotuje, a ja ściskam gryf gitary palcami obu dłoni, chcąc zdjąć instrument z mojego ramienia i uderzyć nim prosto w głowę Joego.

          Spencer wstaje. Kiedy mówi, jego głos jest totalnie pozbawiony emocji. 

          — Jestem pewien, że to, co miał na myśli Ryan, było-

          — Wiem, co miał na myśli! — oburza się Joe.

          Drzwi otwierają się z trzaskiem, ukazując wchodzącego do pokoju Zacka Halla. Jest niezwykle ogromnym facetem, mniej więcej wielkości obszernej szafy z dębowego drewna z osiemnastego wieku. Sprawia, że ​​wyglądam jak cieniutka gałązka, gdy stoi obok mnie. Jestem dość wysoką osobą, jednak Zack jest wyższy i prawdopodobnie waży pięć razy tyle co ja. Ma siłę byka i stawia na krótkie włosy, przez co nie ma za co go ciągnąć podczas jakiejkolwiek bójki. Tak czy owak, on to mówi. Ale pod tym przerażającym, cielesnym pierwszym wrażeniem, kryje się dobry gość. Zdecydowanie ekscentryczny, czasami złośliwy, ale nie jest zły w nieznacznym tego słowa znaczeniu. Pokazuje ludziom gdzie ich miejsce i może właśnie to nagłe pojawienie się jego osoby sprawia, że ​​ja i Joe cichniemy.

           — Zack! Już jesteś! Doskonale! Gdzie jest Simon? — Pete wzdycha z ulgą.

           — W domu. Obudził się dziś rano, wciąż pijany po zeszłej nocy. Spadł ze schodów, złamał lewą nogę w dwóch miejscach. Zawiozłem go do szpitala, dlatego się spóźniłem i och, przy okazji — Simon nie pojedzie z nami w trasę- — Zack zatrzymuje się i patrzy na nas przez dłuższą chwilę. — Co macie takie zagmatwane miny?

          Dokładnie. Trasa koncertowa się skończyła.

          Ostrożnie umieszczam gitarę na stojaku, podczas gdy Brent zdaje sobie sprawę z krzywdy, jaką mu wyrządzono. 

          — Kto będzie odpowiedzialny za moje instrumenty?! — Brent interpeluje ze złością i tak prowokująco, jak mówiłem chłopakom, by nie pokładali nadzei w Wentzie. Teraz jestem niezmiernie wdzięczny, że nasz menadżer jest tutaj po to, by ponieść odpowiedzialność za ich czyny. Mam podwójne standardy, dokładnie tak jak reszta.

          Pomieszczenie, w którym się znajdujemy, jest aktualnie w nadmiarze wypełnione od gniewnych i sfrustrowanych okrzyków. Dlatego zwinnie okrążam Zacka i wychodzę z sali, kierując się w górę po piwnicznych schodkach. Następnie podążam wzdłuż korytarza i idę w kierunku wyjścia z budynku. W Los Angeles jest dzisiaj finezyjnie pochmurno.

          Zapalam nerwowo papierosa drżącymi rękoma. To jest to. Nie ma tournée. Nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Bezdomny opiera się o ceglaną ścianę, a ja rzucam mu dwie dwudziestopięciocentówki. Na gest odpowiada mi, żebym się od niego odpierdolił.

          — Czyż nie wiesz, kim jestem? — pytam na wpół poważnie, a na wpół sardonicznie.

          — Nie! — warczy z wyczuwalną wściekłością, drapiąc twarz brudnymi palcami i mrucząc coś do siebie chaotycznie.

          — Ja też nie — przyznaję i odchodzę od niego. Cholerny Simon. To z mojej winy wplątałem go w whisky podczas naszej ostatniej trasy koncertej. Tylko trzy rzeczy mogą zrujnować mężczyznę: sława, kobieta i dwunastoletnie whisky. Cholerny Joe. Nie potrzebuję gitarzysty, który myśli, że jest wokalistą. Joe jest najprzystojniejszy z naszej całej czwórki przez ogólny konsensus. Ale także dzięki jego charyzmie, stonowanemu ciału i męskim rysom twarzy z parą świecących, błękitnych tęczówek. On nawet nie musi śpiewać, by skraść serca większej ilości piszczących lasek na koncercie, więc dlaczego on to robi? Aby mnie torturować? Dokładnie, aby mnie, kurwa, torturować.

          Papieros drży między moimi palcami, gdyż to cholernie ciężkie napięcie w sali prób sprawia, że ​​całe moje ciało dygocze. Kropelki potu spływają po mojej szyi, ja zaciągam się mocno, zamykając oczy, gdy świat traci ostrość. Chcę tej muzyki. Chcę tego zespół. Ale splecione ze sobą są miliony rzeczy, bez których mógłbym żyć.

          — Ryan. — Moje powieki automatycznie unoszą się do góry. Brent chwyta trzymanego przeze mnie papierosa bez pytania. Chłopak jest niemalże pogodny, gdy spogląda na drugą stronę ulicy, jakby nie obchodził go cały świat. — Słuchaj, William powiedział, że ma przyjaciela, jakiegoś gościa, którego zna, który może zająć miejsce Simona. William na niego przysięga.

          — Zdąży przyjechać w tak krótkim czasie?

          — Aby pojechać w trasę z najbardziej rockowym zespołem w Ameryce? — pyta Brent, wyraźnie ciesząc się wyrazem większego uznania. — Jeśli nie, jest pierdolonym idiotą. Zdąży.

          Nowy facet może się zbytnio nie zintegrować, ale najprawdopodobniej znowu zostanę wybrany jako najbardziej antyspołeczny, także nie będzie to miało na mnie większego afektu. Jak się zdaje to może nie mieć większego znaczenia, jednakże martwię się. Jeśli jednak chodzi o nadchodzące tournée, będę się martwić o każdą cholerną rzecz.

           — Myślałem, że możemy po prostu powiedzieć inżynierom do spraw dźwięku, by wyciszyli wokal Joego podczas grania utworów. Albo to, albo pozwól mu się skonsternować, dzięki czemu przestałby. Narcystyczny skurwiel nie umie śpiewać, tu masz rację — mówi z namysłem Brent. Uważa, że Joe jest chujem. Brent domyślnie uważa, że wszyscy są chujami, w tym także ja.

          — Joe nie może zchrzanić muzyki. On tylko-muszę ją chronić. Muzykę.

          — To o to właśnie chodzi? O muzykę? — odpowiada rozbawiony.

          — Jeśli nie chodzi o muzykę, to o co chodzi? — pytam ze złością. Brent kończy fajkę i klepie mnie po plecach. Współczuje mi nad wszystko inne.

          — Sytuacja nie jest idealna dla żadnego z nas. Nowy gość będzie musiał nauczyć się, jak tu pracować, i kto wie, jak bardzo wykwalifikowany jest do dbania o moje instrumenty? Ale damy radę. — Wzrusza ramionami — Chodź, musimy ogarnąć resztę piosenek. — Brent odsuwa lekko przetłuszczone włosy z czoła i wraca do środka.

          I oczekuję od siebie, że będę podążać za nim tak, jak my — The Followers — to robimy. Chryste.

          Kieruję się w stronę drzwi, a dwie dziewczyny idące ulicą, rozpoznają mnie, przeszedłszy obok. Moje nagłe pojawienie się nie daje im szansy na nic, jak tylko gapienie się w moją stronę. Zakładam, że ich usta otwierają się, a potem cichną, szepcząc "Ryan" i "The Followers". Patrzę przez ramię, a Joe błysnąłby czarującym uśmiechem, Brent wyszczerzyłby zęby w uśmiechu, a  Spencer pomachał, jednak kończę intensywnie się w nie wpatrywać, odwracam się i czuję ich przenikliwy wzrok na skulonych plecach. Ich rozszerzające się wciąż tęczówki ciążą na mym sercu. Żebrak niezmiennie stoi przy drzwiach, wyglądając na zmieszanego, gdyż dziewczyny gapią się w naszą stronę. 

          — Musisz być sławny — zauważam i wracam do bałaganu, który sami stworzyliśmy.

• • •


The Heart Rate Of A Mouse: Over The Tracks | tłumaczenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz