XXV "Czarny jeździec"

383 22 4
                                    


    Salomea spodziewała się dosłownie wszystkiego, jerozolimskiej armii, zasadzki zastawionej na nią przez Saladyna a nawet podstępu uknutego przez kogoś z jej królestwa. Oniemiała więc, gdy okazało się, że Darajja jest pusta.
    Dosłownie pusta. Wiatr hulał po murach obronnych, brama była otwarta do połowy i pozostawiona sama sobie. Po uliczkach hasały tylko kury, osły i psy. Zatrzymała konia na jakimś cichym placu i nie miała pojęcia, co ze sobą zrobić. Przez ostatnie dwa dni pokonywała szlak prowadzący do tego niewielkiego miasta, pytając wieśniaków i handlarzy o drogę. Wszyscy mówili jej o wojnie, o wojsku Jerozolimy, lecz tutaj jej nie było. Lekko spanikowała. Ścisnęła mocniej wodze po czym puściła je bezwiednie, by sięgnąć po bukłak z wodą. Wypiła kilka szybkich łyków, po czym odsłoniła twarz spod czarnej tkaniny i obmyła policzki. Jęknęła i opuściła głowę. Miała generalnie przesrane.

    Długo jechała na południowy zachód, pamiętając wskazówki mijanych dotychczas ludzi. Samotność pośród suchych, kamienistych, palonych ciągłym słońcem, nieprzebranych ziem, napawała ją nieprzyjemnym uczuciem. Zabrała ze sobą zagięty miecz Saracena, dzięki czemu było jej trochę lżej na sercu.

    Nie pamiętała, ile czasu spędziła w siodle, ale wkrótce upał zaczęły zastępować niższe temperatury. Udało jej się dotrzeć do wodopoju i gdy nabierała wody z olbrzymiej studni po środku niczego, przeszedł ją dreszcz. Musiała spędzić kolejną noc w drodze. Bała się pustyni po zmroku. Zdecydowanie pewniej czułaby się w jakiejś dzikiej puszczy na terenie Litwy. Koń pił z drewnianego wiadra, a ona siedziała na twardej ziemi obok niego, skubiąc rękojeść ostrza. Podróż do Jerozolimy zabierze jej wiele tygodni, dystans był ogromny, ale musiała wrócić. Nie mogła się teraz poddać.
    Przywiązała zwierzę do pobliskiego suchego drzewka, po czym sama skuliła się na derce po drugiej stronie pnia, mając nadzieję, że nie zamarznie do rana. Kilka metrów od niej płonęło ognisko.

    Obudziła się na dźwięk tętentu kopyt. Uniosła nagle głowę, przez co przed oczami pojawiły się jej mroczki. Szybko doszła do siebie, podbiegając do konia, potykając się po drodze o kamienie i doły. Na jednej z kamienno - piaskowych wydm dostrzegła samotnego jeźdźca, który ujrzawszy, że wstała, zawrócił galopem. Była jednak pewna, że słyszała odgłosy więcej niż jednego konia. Zacisnęła dłonie w pięści, czując słabość, spowodowaną głodem, ale tylko potarła nerwowo oczy. Nie miała czasu na umartwianie się sobą. Opuszczała wodopój spokojnym kłusem, gdy znów dosłyszała odgłos kopyt w oddali. Odwróciła się i ponownie dostrzegła jeźdźca, jednak towarzyszyli mu już inni. Chwaląc samą siebie za świetny słuch pospieszyła konia i po chwili uciekała przed nimi w popłochu.
    Miała dziwne wrażenie, że tamci śledzili ją od momentu opuszczenia Damaszku. Wcześniej tak o tym nie myślała, jednak teraz poczuła się oszukana. Oczywiście spodziewała się, że sułtan i nawet Imad mogli ją w pewnym sensie wrobić, mimo to uciekła i była na nie najgorszej drodze do powrotu do Jerozolimy. Prawdopodobnie ścigający ją mężczyźni pomyśleli to samo, dlatego postanowili uderzyć.
    Jej niewielki koń zwolnił tępa, gdy zaczęli wspinać się na dość wysokie wzniesienie. Zrobiła półsiad, by go odciążyć, po czym odwróciła się i dostrzegła, że jeźdźcy niebezpiecznie szybko się do niej zbliżali. Spięła wodze i wbiła łydki w boki zwierzęcia i w końcu dotarli na szczyt. Na widok tego, co ujrzała, serce zaczęło walić jej jeszcze mocniej. Przez moment nie potrafiła nic zrobić, więc koń zdecydował się kontynuować ucieczkę bez jej ingerencji. Po drugiej stronie piaskowego wzgórza koczowała przynajmniej dwutysięczna armia. W miarę zbliżania się do hordy, zaczęła dostrzegać błękitne, czarne i czerwone krzyże na tarczach rycerzy oraz łopoczące, błękitne sztandary ze złotym herbem Jerozolimy.  Zachwycona faktem, że jej krajanie całą noc musieli znajdować się tak blisko niej, popędziła konia jeszcze bardziej, pozostawiając zdesperowanych najeźdźców daleko w tyle.
    Ponownie spodziewała się wszystkiego, oprócz tego, że jej własna armia zacznie strzelać do niej z łuków. Gdy jedna ze strzał wbiła się w ziemię niebezpiecznie blisko niej, pociągnęła za wodzę, sprawiając, że jej koń nieomal stanął dęba, po czym w przypływie frustracji i paniki zrzuciła z głowy turban, unosząc swoje jasne włosy. Nie miała pojęcia, czy oddaleni o setki metrów ludzie to dostrzegą i połączą fakty, ale liczyła, że przestaną do niej strzelać. Następnie znów puściła się cwałem. Dopiero wpadając między pierwsze szeregi zauważyła, że Saraceni zawrócili, zaniechując pościgu.
    Kilku mężczyzn rzuciło się na nią, powalając ją na ziemię. Jęknęła, gdy jej plecy głucho uderzyły o kamienie.
    - Oszaleliście?! - Wrzasnęła, gdy odzyskała oddech. Ktoś się nad nią pochylił. Ten ktoś miał tłustą twarz o niebieskich, małych oczkach i rudawej brodzie. - Renald...? - Dopytała w zaskoczeniu.
    - Wielkie nieba, toż to królowa! - Zawył mężczyzna i chwycił ją boleśnie za ramiona, podnosząc z ziemi tak, że na moment zawisła w powietrzu, aż w końcu opadła na stopy. - A myśmy myśleli że to jakiś szalony Saracen!
    Dziewczyna spojrzała na siebie. No tak, czarne wdzianko, turban, arabski koń...Rozejrzała się po twarzach rycerzy. Nie dostrzegła Fulko, Pierra ani nikogo ze znajomych. Niedaleko ich znajdowała się spora ilość namiotów. No tak, pustynna dolina osłonięta przed wiatrem, dostęp do wody. Idealne miejsce na postój armii.
    - Szliście na Damaszek? - Spytała Salomea, odwracając się do Renalda. Mężczyzna pokiwał żywiołowo głową.
    - Król pragnął cię odbić, pani. - Wyjaśnił, kłaniając się głęboko. Nie przepadała za jego przesadzonym i przesłodzonym zachowaniem. Poza tym uważała go za zwyrola.
    - Przejście! - Dobiegł ją donośny głos Rajmunda z  Trypolisu. Uśmiechnęła się. W końcu ktoś mądry i oddany jej mężowi. Mężczyzna przepchał się do niej spomiędzy wojów i złapał za głowę.
    - Pani! - Zawołał co najmniej tak, jakby wydarzyła się jakaś tragedia. - Królowo, jak uciekłaś?!
    - To długa historia, czy jest tu Baldwin? - Spytała od razu, zbliżając się do niego. Baron kiwnął głową i po chwili razem z nim i Renaldem szła do największego, szkarłatnego namiotu. Przed wejściem trwali w bezruchu dwaj strażnicy, obok nich płonął wielki znicz. Gdy wkroczyła do środka, uderzył ją zaduch i półmrok.
    - Panie... - zaczął ostrożnie Rajmund, ale Salomea wyskoczyła zza niego i stanęła na wprost wystrojonego w kolczugę i błękitną tunikę Baldwina. Przez dość długi moment panowała napięta cisza. Dziewczyna myślała, że król chociaż trochę ucieszy się na jej widok, jednak błękitne oczy, błyszczące pod srebrną maską nie wyrażały żadnych uczuć. No może poza zaskoczeniem.
    - Nie możecie dojść do Damaszku. - Oznajmiła w końcu. - Saladyn zaplanował zasadzkę. Ponadto naśle na was doborowych jeźdźców, zwanych chyba...asasynami.
    - Tyś jest pani, wystrojona w strój asasyński. - Stwierdził Renald, dotykając tkaniny na jej ramieniu. Odsunęła się od niego jak rażona. Baldwin wstał.
    - Mogliśmy się tego spodziewać. - Powiedział bardzo słabym głosem. Dziewczyna wystraszyła się. - Zawrócimy do Tyberiady. Jakim cudem uciekłaś z Damaszku, Salomeo? - Zwrócił się w końcu ku niej. Ta czuła tylko, że jej oczy zaszły łzami. Nauczyła się je powstrzymywać.
    - Cóż...umiem celnie uderzać wazą w czyjąś głowę i szybko biegać. - Sarknęła tylko i zamrugała kilka razy. Jej mąż wyglądał jakby złagodniał. Chciała wierzyć, że w normalnych warunkach roześmiałby się. - Nie spodziewałam się, że wyjedziecie po mnie całą armią. - Dodała z ciepłem bijącym od jej głosu. - Na szczęście poradziłam sobie bez rozlewu krwi.
    - Sułtan zapłaci za to, co zrobił. - Rzekł z powagą, podszytą żądzą krwi Renald. Dziewczyna spojrzała na niego z pogardą.
    - To jego syn mnie porwał, ale nie wiedział wtedy, kim jestem. W Damaszku traktowali mnie dobrze.
    Baldwin pokiwał głową na dźwięk tych słów, po czym zapatrzył się w punkt leżący gdzieś między jej piersiami. Spojrzała tam mimowolnie i dostrzegła niewielką, lekko krwawiącą rankę. Nawet nie bolało, więc ją olała. Powstała prawdopodobnie podczas ściągania jej siłą z siodła.
    - Niech ludzie przygotują się do wymarszu. Czy czegoś ci trzeba, Salomeo? - Spytał król, opadając z powrotem na niewielką kanapę.
    - Tak, jedzenia. - Oznajmiła. Wciąż było jej słabo z głodu. Dostrzegła jak Baldwin uniósł delikatnie dolne powieki, co musiało zwiastować uśmiech. Rozczuliła się na moment, jednak jego drżący głos przeraził ją nie na żarty. Gdy już się naje, musi się nim zająć. Rajmund i Renald opuścili namiot i gdy ona również zmierzała powoli do wyjścia, mężczyzna się odezwał, wprawiając ją z jeszcze większe rozczulenie.
    - Dobrze, że jesteś.

   


KrólestwoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz