Nad portem w Askalonie powoli zachodziło słońce. Ptactwo przecinało różowe, letnie niebo a bryza znad morza śródziemnego przynosiła ukojenie po upalnym dniu. Rybacy wracali już z łowów, witani przez żony i dzieci. Na mieście powoli cichły wołania kupców i sprzedawczyków. Największy ruch był zaś w porcie i przy bramie północnej. W porcie starszy z braci de Lusignan właśnie poprawiał pas przy tunice i przejeżdżał dłonią po ciemnych, lśniących włosach.
- Amalryku de Lusignan, ile jeszcze mamy czekać na zapłatę? - Spytał młody mężczyzna, dopiero co zszedłszy z pokładu cypryjskiego statku. W ostatnich dniach przybiło ich kilkanaście do Askalonu. Na każdym znajdowali się najemnicy z Cypru, wynajęci przez brata Gwidona.
- Gdy mój brat zostanie królem, nadamy wam ziemie i tytuły, nie wystarczy to wam? - Odrzekł ze znudzeniem Amalryk i posłał mężczyźnie niezadowolone spojrzenie. Tamten westchnął i oparł dłonie na biodrach.
- Moi ludzie chcą złota, a nie ziem i tytułów.
- Naprawdę myślisz, że złoto bierze się znikąd? Jako baronowie zarobią trzykroć tyle, ile żądają teraz. - Stwierdził Lusignan i wzruszył ramionami. Zaczął schodzić po kamiennych schodach w dół portu, do doków. Cypryjczyk ruszył w krok za nim.
- Ale oni nawet kurczakiem by się dobrze nie zajęli, co dopiero ziemiami. Wystarczy nam złoto. - Nawijał, gestykulując żywo. Wyprzedził Amalryka tuż przed kolejną grupą najemników i zatorował mu drogę.
- Jak cię zwą? - Zainteresował się nagle Lusignan. Cypryjczyk ściągnął brwi i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnował. - No jak?
- Ludovico - Odrzekł w końcu Cypryjczyk. Amalryk zbliżył się do niego i poklepał go w tył głowy, zmuszając, by na chwilę zbliżyły się ich twarze.
- Nie ufasz mi, Ludovico? Nie ufasz konstablowi Jerozolimy? - Spytał, zniżając głos tak, by stał się szemrzący. Ludovico przełknął ślinę i wyrwał się.
- Oczywiście, że ufam. - Stwierdził bez przekonania i pokłonił się lekko.Amalryk doglądał rozładunku ostatnich najemników oraz broni dopóki słońce nie zawisło nisko nad miastem. Czując coraz dotkliwsze zimno postanowił ostatecznie dołączyć do Gwidona przy bramie północnej i rozmówić się na temat przybyłych do Askalonu rycerzy zakonu Templariuszy. Czując na sobie ciężkie spojrzenie Ludovico z Cypru, dosiadł swojego rosłego kasztanka i udał się w miasto.
Gwidon akurat rozmawiał z wielkim mistrzem de Toroge.
- Wielki mistrzu! Czyli opowiedziałeś się po właściwej stronie! - Zawołał Amalryk, kłusując w ich stronę. De Toroge uśmiechnął się chytrze i pochylił łysawą głowę.
- Oczywiście. Ta pomorska wiedźma nie ma żadnych praw do naszego wspaniałego królestwa. Niech Bóg strzeże Grób Święty!
- Niech Bóg strzeże Grób Święty! - Powtórzyli wszyscy chórem.
- Joscelin de Courtenay jest w pałacu, powinniśmy się tam udać. Czy to wszyscy rycerze zakonni? - Dopytał Gwidon, rozglądając się po ulicy, na której konno stępowały zastępy mężczyzn w białych tunikach z czerwonymi krzyżami. De Toroge pokiwał głową.
- Wszyscy najprzedniejsi. W Jerozolimie zostali tylko ci, którzy sprawić mają, że nikt się niczego nie domyśli.
- Przecież oni wiedzą, że nam sprzyjasz. - Zauważył trzeźwo Gwidon. Wielki mistrz ściągnął brwi, a przez jego blade czoło przebiegła długa, nierówna zmarszczka. Amalryk szybko zareagował, klaszcząc i śmiejąc się z wymuszeniem.
- Oh, tak, haha! Jedźmy już.
CZYTASZ
Królestwo
Historical FictionXII wiek. Era krucjat, wojen, rycerzy i królów. W Królestwie Jerozolimskim zapanował chaos. Jedyny dziedzic korony ginie, a aktualny młody król choruje na trąd. Baronowie zgodnie stwierdzają, że póki jego choroba nie jest bardzo rozwinięta, należy z...