Southampton, 1813
Albert po wyczerpującej podróży w końcu postawił stopy na brytyjskiej ziemi. Mimo że na pierwszy rzut oka nie dostrzegł żadnych zmian, zdawało mu się, iż nic już nie będzie takie samo. Czuł się wyzuty z wszelkich zasad moralnych i nie wiedział, jak zdoła funkcjonować w cywilizowanych świecie. Anglia wciąż była Anglią i w niczym nie przypominała hiszpańskiego krajobrazu.
Beamount rozejrzał się, szukając znajomej twarzyczki wśród tłumu, który przyszedł powitać bohaterów. Miał nadzieję, że list posłany jeszcze z półwyspu dotarł na czas do adresatki.
Nagle jakieś drobne rączki oplotły się wokół jego szyi, a słodkie usteczka wycałowały oba policzki świeżo upieczonego kapitana.
‒ Kochany Albercie! Tyle na ciebie czekałam! ‒ Rose nie mogła ukryć swojej radości.
Kapitan stał niczym odrętwiały, dopiero po chwili położył swoją dłoń na plecach najmłodszego z dzieci państwa Beamountów.
Rose w opinii Alberta nie wyglądała źle. Twarz miała ciągle pucołowatą, a oczy niczym sarenka. Wciąż nie upinała swoich brązowych włosów. Jej ciało jednak wydawało się dość wychudłe, pewnie z powodu ubogiej diety. Jako prostytutka nie mogła pozwolić sobie na luksusy, jednak jak sama zapewniała, znalazła się w najlepszym miejscu do uprawiania tej profesji w całej Wielkiej Brytanii. Na brak klientów nie mogła narzekać. Jedne statki odpływały, inne przypływały, a marynarze i żołnierze chętnie korzystali z jej usług. W Londynie, gdyby jakiś lord nie objął jej protekcyjką, pewnie wylądowałaby na bruku, a tu żyło jej się całkiem przyjemnie.
Panna Beamount również zlustrowała brata i nie była zachwycona tym, co zobaczyła. Wyglądał na przeraźliwie wymizerowanego i zaniedbanego. Włosy miał znacznie za długie i nieułożone, a ładne baczki i wąsik zastąpiła ohydna broda. Czerwone, szklące oczy od razu zasugerowały, że Albert z pewnością nabawił się jakiejś choroby. Rose stanęła na palcach i przyłożyła usta do czoła brata, które było zdecydowanie za ciepłe.
‒ Przywiozłem pieniądze. Kup sobie jakieś ładne sukienki.
Ta, którą dziś miała na sobie, była modna wieki temu. Albert ledwo mógł dostrzec jej kolor, ale przypuszczał, że niegdyś była różowa.
‒ Ależ nie, mój drogi bracie. Muszę za nie zapłacić lekarzowi ‒ odpowiedziała rezolutnie.
‒ Jesteś chora? ‒ Albert prawdziwie przejął się stanem zdrowia siostrzyczki.
‒ Ty jesteś, gałganie. ‒ Rose roześmiała się i złapała swojego brata pod ramię, ciągnąc go w stronę swojego mieszkania.
Beamount całą drogę do jej izdebki spoglądał pod nogi. Wciąż był obolały i musiał dbać, żeby się nie przewrócić. Poza tym nie miał ochoty na podziwianie miejskiej architektury, jak miał dawniej w zwyczaju. Nie przypuszczał, że sprawi mu to przyjemność, jak niegdyś.
Rose wynajmowała pokój w kamienicy pani Bridgerton, paskudnej damy dobiegającej czterdziestki. Nie lubiła panny Beamount, zresztą jak każdego lokatora w tym budynku. Mieszkania były zaniedbane, więc jej zdaniem przyciągały jedynie typów spod ciemnej gwiazdy. Nie przeszkadzało to jednak pani Bridgerton pobierać od nich zawyżonego czynszu.
Pokoik panny Beamount znajdował się na poddaszu, przez co było w nim niezwykle duszno. Ściany pokrywała odrapana, pożółkła tapeta. Albert niepewnie przekroczył próg pomieszczenia. Od razu w oczy rzuciło mu się prześcieradło oddzielająca prowizoryczny salon od sypialni. Całe wyposażenie lokum wydało mu się bardzo skromne. Składało się na nie drewniane łóżko, które wyglądało, jakby miało się rozpaść, mała szafa, mająca lata świetności dawno za sobą, oraz stary, poplamiony tapczan i dwa krzesełka wraz ze stołem. Widać było na nich ślady pęknięć i wyraźnie wystające gwoździe, co sugerowało, że meble były już wielokrotnie reperowane.
CZYTASZ
Mistyfikacja
Historical FictionNa początku dziewiętnastego stulecia ambitna Eleonora pragnie piąć się po drabinie społecznej i z impetem wkracza w życie angielskiej socjety. Kiedy niemal osiąga największy matrymonialny sukces, na jej drodze pojawiają się oskarżenia, które mogą zr...