LXI. Gorąca krew

141 24 111
                                    

Formentera, 1814

Albertowi od przyjazdu na wyspę towarzyszyło poczucie odosobnienia. Już sam fakt, że od lądu dzieliły go niespełna sto mile, napawał go niepokojem, a gdy jeszcze widział wszechobecną wodę, serce waliło mu niczym oszalałe.

Formentera była miejscem niezwykle dalekim od wszystkiego, co znał Beamount. Mógł on bez wahania stwierdzić, że wuj Fredrick zaszył się w prawdziwym raju.

Wśród kolorowych rybackich domków wyrastała biała rezydencja, która na tle pozostałych zabudowań wyglądała na pałac. Albert od razu pochwalił inspirację starożytną architekturą. Marmurowe kolumny nadawały rezydencji porządek, tworząc poczucie harmonii, ale równocześnie świadczyły o zamożności właściciela.

,,Cały wuj" – pomyślał Albert. – ,,Od zawsze lubił otaczać się ładnymi rzeczami"

Kapitan ubrany w swój czerwony mundur nieśmiało podszedł do monstrualnych drzwi, niepewny co czeka go w środku i zapukał. Szybko stwierdził, że jest zbyt ciepło, by nosić swój żołnierski strój i z pewnością jest to ostatni raz, kiedy ma go na sobie.

Otworzył mu podstarzały lokaj. Mężczyzna nie odezwał się ani słowem, jedynie posłał wyczekujące spojrzenie Albertowi.

– Kapitan Albert Beamount – przedstawił się.

– Ach, tak. Wuj pana oczekuje. Proszę pozwolić mi wskazać drogę do gabinetu.

Żołnierz skinął głową i posłusznie podążył za mężczyzną. Wnętrze zostało zaprojektowane w podobnym stylu, co fasada, z poszanowaniem dla antycznych wzorców. Marmurowe podłogi i zdobne kolumny ładnie komponowały się z jasnozielonymi ścianami i kryształowym żyrandolem.

Beamount był tak zapatrzony na wystrój rezydencji, że prawie nie zwrócił uwagi na dolatującą do jego uszu melodię, wygrywaną na klawikordzie. Z każdym krokiem słychać ją było coraz wyraźniej, ale Alberta zaciekawiła dopiero wtedy, gdy była tak głośna, że nie dało się przejść wobec niej obojętnie.

Ktoś był początkującym adeptem gry na klawikordzie. Nawet Albert słyszał, że muzyk ma problem z utrzymaniem odpowiedniego tempa, a pomyłki nieustannie wytrącają go z rytmu. Nie przypuszczał, by cioteczka Lydia szkoliła się w tej kwestii, ale także powątpiewał, że zatrudniła kogoś tak niezdarnego, aby umilał jej czas.

Beamount zbliżył się do uchylonych drzwi, gdzie dźwięki były najgłośniejsze. Uznał, że muszą dochodzić z tego pomieszczenia. Kątem oka spojrzał na lokaja, ale ten nie zwracał uwagi na to, czy gość idzie za nim. Niewiele myśląc, Albert wychylił głowę zza drzwi. Dostrzegł młodą dziewczynę, której palce dość nieporadnie sunęły po klawiaturze. Ciotka Lydia siedziała przy niej i z zadowoleniem wodziła palcem do rytmu.

Dama nic nie zmieniła się przez te wszystkie lata. W pasie nie przybyło jej ani cala i wciąż mogła poszczycić się kształtną sylwetką. Może jedynie włosy nieco wypłowiały, ale uczesanie pozostało eleganckie. Dużo bardziej interesującym obiektem dla Beamounta była panna przy instrumencie. Nie znał jej, to było pewne. Miała ciemniejszą karnację niż typowa Angielka i burzę czarnych włosów, układających się w fale.

– Albercie! – krzyknęła Lydia, która dostrzegła głowę krewniaka wychyloną zza drzwi. Spłoszona dziewczyna natychmiast przerwała grę. – Nie skradaj się jak rabuś, tylko dołącz do nas.

– Witaj, ciociu!

Kapitan podszedł do kobiety i serdecznie ucałował ją w oba policzki.

– Pewnie zastanawia cię, cóż to za istotka. Poznaj Penelope Alvarez, od dwóch lat jest naszą wychowanką.

MistyfikacjaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz