XLIV. Rodzeństwo

173 26 58
                                    

Southampton, 1813

Rose była więcej niż zadowolona, że wygląd Alberta udało doprowadzić się do porządku. Teraz wystarczyło zająć się stanem jego ducha, ale i na to miała pewien pomysł. Zaczęła wcielać go w życie niedzielnego poranka, kiedy to drzwi mieszkania pani Bridgerton, znajdującego się na parterze, zamknęły się za właścicielką, gdy ta wybrała się na msze.

Panna Beamount szybko zbiegła po niestabilnych schodach ciągnąc za sobą niezadowolonego brata. Gdy wyłonili się zza rogu, przed drzwiami dojrzeli młodego mężczyznę w samej bieliźnie, majstrującego coś przy zamku. Albert szybko odwrócił wzrok, a na jego twarz wpełzła czerwień.

‒ Nie przejmuj się, on tak zawsze ‒ wyjaśniła siostra, ale mimo to Beamount wciąż czuł się zażenowany. ‒ Louis był kiedyś studentem, ale szybko go wyrzucili. Nikt właściwie nie wie, czym on się teraz zajmuje, o ile w ogóle coś robi. Jak widzisz, jest trochę ekscentryczny, chyba nigdy nie zdarzyło mi się go spotkać w innym stroju.

Rose minęła Alberta i poszła przodem.

‒ Przed czy po? ‒ zagadnęła Louisa.

‒ Przed. Ta stara prukwa przestała chować klucze pod doniczką.

Panna Beamount westchnęła niezadowolona, ponieważ brak klucza znacznie utrudniał dostanie się do wnętrza mieszkania pani Bridgerton.

‒ Też podwyższyła ci czynsz?

Louis podrapał się po głowie, po czym ze smutkiem pokiwał. Albert, widząc jego fryzurę, nie miał wątpliwości, że skóra musi go swędzieć. Włosy miał długie i w takim nieładzie, że spokojnie mógł w nich zamieszkać szczur, a co dopiero mniejsze robaczki.

‒ Może spróbujmy oknem? ‒ zaproponowała Rose.

‒ O tak! ‒ ucieszył się były student. ‒ Kilka kamieni powinno załatwić sprawę.

‒ Nie, za to można trafić do kryminału. Bridgerton często zostawia uchylone okno. Gdyby Albert mnie podsadził, mogłabym się przez nie wślizgnąć...

‒ Nawet o tym nie myśl! ‒ Beamount nie miał ochoty na udział w całym przedsięwzięciu.

‒ Daj spokój! To będzie świetna zabawa!

Albert sam nie wiedział, jak Rose go do tego przekonała, ale już po chwili pomagał siostrze wspiąć się do otwartego okna. Całe szczęście, że akurat na ulicy nie było żywej duszy, ale Beamount i tak się nerwowo rozglądał, dopóki Rose nie wgramoliła się do mieszkania.

Kapitan wrócił do kamienicy, gdzie przed mieszkaniem czekał znudzony Louis.

‒ Voila! ‒ powiedziała Rose, a drzwi stanęły otworem.

‒ Co robimy? ‒ zapytał sąsiad panny.

‒ Ty rób swoje, a ja swoje! Chodź, Albercie.

Rodzeństwo skierowało swoje korki do toaletki pani Bridgerton. Rose szybko wyszukała szklany pojemniczek z lotion Gowlanda, a następnie odkręciła go i dosypała jakiś proszek, który ze sobą przyniosła.

‒ Co to? ‒ zapytał Albert jakby od niechcenia, choć tak naprawdę zaczynał odczuwać niezdrową ekscytację. Z jednej strony strach przed przyłapaniem go paraliżował, ale z drugiej dzięki temu czuł, że krew zaczynała buzować mu w żyłach.

‒ Helen używa tego do usuwania piegów. Dostałam od pewnego marynarza proszek powodujący wysypkę, który przywiózł z podróży. Następnym razem, kiedy się tym nasmaruje, skończy czerwona jak burak! ‒ Rose roześmiała się.

MistyfikacjaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz