XXIII. Ludzie zapamiętują tylko straty

225 32 70
                                    

Badajoz, 1812

Markiz Wellington podjął decyzję, że szturm na Badajoz, w którym stacjonowało pięć tysięcy francuskich żołnierzy pod komendą generała Armanda Philippona, odbędzie się szóstego kwietnia o godzinie dwudziestej drugiej.

Armii anglo-portugalskiej udało otworzyć się trzy wyłomy w murach obronnych miasta. Uderzenia kul doprowadziły do usypania się stromych kopców z gruzu, które prowadziły do otworów.

Słońce opuściło już hiszpańskie niebo, a żołnierze byli gotowi do ataku. Albert uważał, że ta właśnie chwila jest najgorsza. Jego serce biło w zastraszającym tempie, a na skronie wpłynęły kropelki potu. Pragnął, by oczekiwanie na rozpoczęcie działań już się skończyło, a jego męki dobiegły końca.

Pierwszy przez aprosze zaczął przedzierać się oddział straceńców, a tuż za nimi do przekopów wkraczali kolejni żołnierze. Albertowi wraz z innym oficerem zostali przydzieleni do niesienia długiej, ciężkiej drabiny, wykonanej ze świeżego drewna.

Cisza, jaka panowała, przerażała Beamounta. Przywykł do ciągłego świszczenia armat, a teraz słychać jedynie było stukot żołnierskich butów o ziemię i stłumione głosy.

Gdy armia dotarła do końca tuneli, straceńcy wyskoczyli z przekopów i zaczęli wspinać się po gruzowiskach do wyłomów. Francuzi szybko zorientowali się w sytuacji i podnieśli alarm. Wkrótce na murach pojawiła się cała rzesza obrońców. Jak się okazało, byli przygotowani na atak wojsk Wellingtona i zastawili masę pułapek na wrogich żołnierzy.

Wyłomy zostały zaminowane oraz umieszczono w nich długie bele drewna nabite tyczkami, co znacznie utrudniało przeprawę. Francuscy grenadierzy w czapach z pióropuszami ostrzeliwali żołnierzy w czerwonych kurtkach. Rzucali w ich kierunku granatami, płonącymi beczkami z prochem, a nawet kamieniami. Gruzowisko szybko spłynęło krwią, tak że wspinający się tam mężczyźni po kolana brodzili w czerwonej cieczy.

Do uszu Alberta dobiegały coraz głośniejsze jęki i krzyki, świadczące o tym, że wokół umierają jego rodacy. Niechętnie spojrzał na wyłom, gdzie po gruzowisku rozrzucone były ciała w czerwonych mundurach. Zdeterminowani żołnierze Wellingtona odrzucali muszkiety, by łatwiej było im się wspinać po zwłokach kompanów. Jeden ze sprzymierzonych wojaków, który dzierżył w dłoni brytyjską flagę, z determinacją ruszył w kierunku murów, dumnie machając sztandarem. Tak szybko, jak dostrzegła go wroga armia, został ostrzelany. Union Jack stanęło w płomieniach, ale on parł dzielnie do przodu. Kolejne kule przeszywające jego ciało coraz bardziej go spowalniały, aż w końcu padł martwy tuż przy murach miasta.

Powietrze zrobiło się gorące od panującej pożogi. Jedynie płomienie rozświetlały otoczenie. Nad miastem kłębił się czarny dym, a unoszący się kurz drażnił oczy Alberta. Zdążył jeszcze dostrzec kątem oka Clavio, którego mundur i twarz były ubrudzone we krwi. Dzielnie przedzierał się przez stosy ciał na gruzowisku.

Beamount spojrzał na Guillermo, stojącego nieopodal. Hiszpan z dużym niepokojem przyglądał się bratu. Również los Francisa zastanawiał Alberta. Redford wraz z piątą dywizją miał zaatakować miasto od innej strony.

W końcu padł rozkaz do ataku dla oddziału, do którego przynależeli Beamount oraz Guillermo. Albert niechętnie wychylił się z okopów i szybko zaczął przemierzać drogę dzielącą go od murów miasta. Niesiona drabina bardzo mu ciążyła, tym bardziej że kompan, który również ją trzymał, został trafiony kulą.

Beamount rzucił drabinę i dobył muszkietu. Sądził, że to jedyne rozwiązanie, by wesprzeć sprzymierzeńców. Zaczął ostrzeliwać Francuzów, zajmujących pozycje na murach. Albert miał wrażenie, że każdy strzał niósł za sobą śmierć. Poczuł nagłe obrzydzenie do własnej osoby, ale nie miał zbyt dużo czasu, by oswoić się z tą myślą, bo dopadł go inny żołnierz w czerwonej kurtce, który pomógł mu nieść drabinę.

MistyfikacjaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz