LIV. Vive la France

157 25 85
                                    

Calais, 1813

Eleonora opuściła pokład The John O'Gaunt w towarzystwie marynarza, który za drobną opłatą zajął się jej kuframi.

W porcie pełno było ludzi, jednak wśród kolorowego tłumu, księżna nie dostrzegła nikogo, kto wyglądałby na katolickiego księdza.

,,Może się rozmyślił?" – pomyślała z przestrachem.

Kolejne osoby opuszczające pokład niemal od razu wpadały w ramiona swoich bliskich. Wszędzie roznosiły się radosne piski, które wyjątkowo działały na nerwy Eleonorze. Jakieś dziecko potrąciło ją, gdy biegło do swojego ojca.

– Przepraszam za niego – wychrypiał mężczyzna, który zmierzwił dłonią rudawe włosy chłopca.

Księżna nic nie odpowiedziała, jedynie przewróciła oczami. Starała się stać dumnie wyprostowana i nie okazywać swojego zmartwienia. Czuła na sobie wiele ciekawskich spojrzeń. Pewnie budziła niemałą sensację. Samotna arystokratka, po którą nikt nie przyjechał.

– Cóż za upokorzenie! – westchnęła.

Wkrótce port opustoszał, a po nią nikt się ciągle nie zgłosił. Zrezygnowana Eleonora usiadła na jednym ze swoich kufrów i ukryła twarz w dłoniach. Była wyczerpana po podróży i zwyczajnie miała już wszystkiego dość.

Pogoda tego poranka była wyjątkowo dobra jak na jesień. Dzięki temu bez większego wysiłku mogła dostrzec brytyjskie wybrzeże za delikatnie falującą, granatową wodą.

Dover było tak blisko, a Eleonora musiała tkwić tu, na obczyźnie. Ile by dała, żeby znaleźć się po drugiej stronie morza. Widok ojczyzny napawał ją żalem, toteż powiodła wzrokiem na zabudowania Calais. Budynki niczym się nie wyróżniały, były szare i proste. Za to dużo bardziej księżną zaciekawiły wieże górujące nad miastem. Gdyby przybyła tu w innych okolicznościach z pewnością chciałaby się przyjrzeć z bliska miejscowej architekturze. Na niej jak zwykle nie zrobiłaby wrażenia, ale Albert pewnie znalazłby jakieś smaczki, które by go zachwyciły. Ona wolałaby spacery wzdłuż urokliwych plaż.

Albert...

Choćby nic nieznacząca myśl o kapitanie sprawiała Eleonorze duży ból. Księżna miała nadzieję, że jego brat nie był zbyt podobny do Beamounta, inaczej nie zniosłaby tych kilku miesięcy w jego towarzystwie. O ile ksiądz raczy się pojawić.

Arystokratka w porcie spędziła dobrych kilka godzin. Dopiero wówczas zza rogu wyłonił się lichy powóz, jadący z szybkością znacznie przekraczającą jego możliwości. Eleonora była pewna, że jeszcze chwila a pojazd rozpadnie się na drobne kawałki.

Z okna karety wystawał cały tors mężczyzny, który wymachiwał rękami i coś krzyczał.

,,Szaleniec" – pomyślała księżna.

Postać pośpiesznie wyskoczyła z powozu i natychmiast ruszyła w stronę Eleonory. Kobieta najchętniej odwróciłaby wzrok, ale dostrzegła, że mężczyzna ubrany jest w sutannę, podkreślającą jego zgrabną sylwetkę. Księżna domyśliła się, że musi to być Christopher.

Gdy zbliżył się na dostateczną odległość, Eleonora oceniła, że jest przystojny, ale na szczęście niepodobny do Alberta. Christopher miał burzę brązowych włosów na głowie, zgrabną, pociągłą twarz i poczciwe spojrzenie. Błękitne oczy duchownego kryły się za niezbyt eleganckimi okularami, ale może dobrze, że je nosił. W innym przypadku niejedna młoda dama straciłaby głowę dla uroczego księdza.

– Witam! Eleonora, prawda?

Arystokratka skinęła głową.

– Nie cierpię spóźnialskich – syknęła.

MistyfikacjaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz