Notka pod rozdziałem! :)
Po niespełna czterdziestu minutach jazdy w końcu jesteśmy na miejscu. William podjeżdża blisko samolotu czarnym sportowym audi. Po chwili widzę, Jona, który wychodzi z samolotu w miedzy czasie prawdopodobnie rozmawiając z pilotem, widząc nas mach do nas. Samolot, którym lecimy jest... duży o wiele za duży, wręcz przerósł moje oczekiwania, ponieważ myślałam, że będzie on o wiele, wiele mniejszy. Oboje w jednakowym czasie wychodzimy z ekskluzywnego auta. Przyjemne rześkie powietrze bardzo mnie odpręża. Kierujemy się w kierunku Jona, który kończy rozmowę z pilotem i schodzi do nas po schodkach. Jon z Williamem witają się jak na mężczyzn przystało, a mnie wita buziakiem w polik.
- Jak miło jest was razem znów widzieć – mówi z radosnym uśmiechem wypisanym na swojej twarzy.
- My też się cieszymy, że ciebie widzimy – mówi sarkastycznie za nas oboje William.
- Jeszcze przed wylotem chcesz w tą swoją mordkę zarobić William? – sarkastyczny głoś Jona mnie rozwesela po dość nie przyjemnej małej sprzeczce z Willem. – Daj mi znać kilka minut przed lądowaniem, że mam przysłać wam chłopaków z dwoma autami. – William podaje kluczyki od swojego czarnego sportowego audi do dłoni Jona, a ten obraca je w palcach. Przyślę wam też auto, żeby chłopcy mieli gdzie zapakować twoje rzeczy, dużo ich będziesz brała?
- Nie, tylko ciuchy no i może kilka innych drobnych rzeczy.
- Dobrze. W takim razie jesteśmy w kontakcie no i macie pozdrowienia od Evy, - odchodzi od nas powolnym krokiem i kieruje się w stronę auto którym przyjechaliśmy. - Dajcie mi znać kilka minut przed lądowaniem to przyjadę i podstawię wam wasze auto i chłopaków z furgonetką, którzy wezmą twoje rzeczy – Jon uśmiecha się ciepło i wsiada do auta, sprawnie je dopala i odjeżdża z pasu startowego.
- Chodźmy na pokład, skarbie – łapię mnie za rękę i oboje idziemy do samolotu, wchodzę pierwsza po schodach i jestem w stanie dać rękę, że w tej chwili William ze smakiem patrzy się na mój tyłek. Gdy jesteśmy już na pokładzie, panuje spokój i przyjemna atmosfera. Kolory, które tutaj dominują to oczywiście biel i czerń, jest tu ładni, przejrzyście, schludnie no i oczywiście przytulnie. Znajdują się tutaj dwie skórzane kanapy i cztery skórzane krzesła, na środku jest ciężki stolik z drewna na którym stoi wiaderko barmańskie, z którym miałam również styczność kiedy pracowałam w klubie, a w nim szampan. Na tacy obok są dwa wysokie kieliszki i truskawki oraz dodatkowo jeszcze inne owoce. – Podoba ci się? –podziwianie wnętrza prywatnego samolotu, przerywa mi jego właściciel.
- Tak ,jest bardzo....ekskluzywny i bogaty – mówię nie śmiało i odwracam się do Williama. Obejmuje dłońmi jego policzki i całuje namiętnie jego usta, mężczyzna nie jest dłużny i oddaje pocałunek dwa razy mocniej, po chwili odrywamy od siebie nasze usta, Will odgarnia moje włosy za ucho, a kciukiem muska mój polik.
- Zaczekaj tutaj, pójdę na chwilę do pilota, zapytać się czy wszystko jest w porządku – kiwam głową, a po chwili Will znika z mojego pola widzenia. Korzystając z tego, że William poszedł do pilota, rozglądam jeszcze raz po wnętrzu samolotu. Tu jest naprawdę przytulnie niemal jak w domu. Siadam na skórzanej kanapie i pocieram zimne dłonie o uda. Po niemal pięciu minutach znów widzę Willa. Podchodzi do stolika i wyjmuje butelkę szampana i bez żadnego trudu je otwiera. Nalewa pierw mi, a potem sobie. Cały czas go obserwuje, koszula idealnie opina jego ciało podkreślając tym samym jego rzeźbę, która jest fenomenalna. Podaje mi kieliszek z zawartością szampana uśmiechając się zalotnie. Siada obok mnie, a moje nogi kładzie na swoich udach, jego dłoń spoczywa na moich piszczelach.
- Będę musiała iść do dziekanatu, by móc odebrać papiery. – jestem tego w pełni świadoma, że William o tym myślał, ale chciałabym ten temat nieco z nim przedyskutować.
CZYTASZ
MIŁOŚĆ MAFIOSA
Lãng mạnZakończona Nie pamiętam ile łez wylałam po powrocie z bankietu. Pamiętam tylko ten ból, który rozrywał moją klatkę piersiową na strzępy. Pamiętam również szarpaninę pomiędzy mną, a... Williamem. Pomiędzy czterema ścianami było słychać krzyki, a racz...