Rozdział 6

1.1K 85 40
                                    

Pov. Stark

Ocknąłem się w tej samej zimnej, brudnej i wilgotnej celi, w której wylądowałem po porwaniu. Jęknąłem, czując rozrywający ból w... chyba każdym calu calu swojego ciała. Obejrzałem je dokładnie. Ktoś opatrzył poważniejsze rany, najpewniej żebym się nie wykrwawił. Wypuściłem głośno powietrze. Nie chciałem ich litości. Zdecydowanie jej nie chciałem, choć bolało jak diabli i gdybym tylko mógł, poprosiłbym o jakieś leki. Tak więc leżałem tutaj, na twardym betonie, cały umazany własną krwią, osłabiony, głodny i z jebanym mętlikiem w głowie.

Siedziałem w poczekalni, nerwowo wykręcając palce. Podskakiwałem w miejscu na każdy głośniejszy dźwięk dochodzący z sali operacyjnej i z nadzieją patrzyłem na drzwi, licząc, że za chwilę wyjdzie stamtąd lekarz, żeby oznajmić, że z Peterem wszystko w porządku i mogę iść go zobaczyć. Za wszelką cenę starałem się powstrzymywać łzy, byle by tylko reszta ich nie zobaczyła. W końcu nie mogłem płakać, skoro wcześniej zarzekałem się, że nie zależy mi na tym dzieciaku. Ale przecież oni i tak wiedzieli, że to bzdura.

Peter często lądował w szpitalu. Bardzo często. W różnym stanie, ale zawsze wiedziałem, że wyjdzie z tego cało. Tym razem... było inaczej. On był ranny. Ciężko ranny. Zemdlał na miejscu, a w czasie drogi jego stan znacznie się pogorszył. Miał rany i poparzenia na całym ciele. Nie dało się dotknąć go w taki sposób, żeby nie sprawić mu bólu. Żeby nie krzyczał. Moje ręce umazane były szkarłatną cieczą, podobnie jak zbroja, na której pojawiły się krwawe zacieki. Jednak nie była to moja krew. To była krew Petera, która sączyła się nieustannie z jego ran. I cierpiałem, widząc ból tego dzieciaka. On... nie zasłużył na to. Był bohaterem i nie zasłużył na ten ból.

Na początku krzyczał. Wrzeszczał i miotał się na ziemi, wijąc się w agonii. Potem jedynie płakał i kwilił cicho z bólu. Jeszcze później, wydobywał z siebie pojedyncze jęki i sapnięcia. A potem... potem była już tylko cisza. Nawet się nie wzrygał. I to bolało mnie najbardziej. Ta jego bierność, która wskazywała na kompletne wycieńczenie. Granicę wytrzymałości dzieciaka.

Nagle drzwi sali otworzyły się. Natychmiast poderwałem się z miejsca, podchodząc do lekarza.

-Co z nim?- rzuciłem że słyszalną nadzieją w głosie. Nawet nie przyjmowałem do wiadomości istnienia scenariusza, w którym nie dowiaduję się, że stan Petera jest stabilny i mogę iść go zobaczyć. Jednak jak widać, los miał dla mnie całkiem inne plany. Mężczyzna posłał mi wyćwiczone, współczujące spojrzenie i westchnął, zdejmując okulary.

-Bardzo mi przykro. Obrażenia były zbyt rozległe. Straciliśmy go- powiedział, po czym odszedł, zostawiając mnie i resztę w kompletnym szoku. Te słowa sprawiły, że... mój świat po prostu się zawalił. Dwa słowa. "Straciliśmy go". On... on nie żyje... Peter nie żyje... nie, przecież to niemożliwe. To... to tylko głupi żart. Żart, prawda? A Peter na pewno siedzi na tej sali i śmieje się, widząc, jak głupio dałem się nabrać. Zaraz przybiegnie, z tym swoim głupim, ale tak pociesznym uśmiechem i znów mnie przytuli, żebym mógł udać zniesmaczenie, a potem niby od niechcenia oddać uścisk. Na moje usta wpłynie mały uśmiech, który za wszelką cenę będę starał się ukryć, choć i tak wszyscy go zobaczą.

Przez otwarte drzwi sali zobaczyłem, jak na bladą, poranioną twarz nastolatka narzucany jest biały materiał. Obserwowałem to pustym wzrokiem, wciąż po cichu licząc, że zaraz okaże się, że Peter po prostu sobie ze mnie żartuje. Ale on nie żartował. Już nie. Po chwili jakaś pielęgniarka wyszła z pomieszczenia, pchając przed sobą łóżko szpitalne z drobną postacią, ukrytą pod prześcieradłem. Zakryłem usta dłonią, widząc wątłą rękę zwisającą bezwładnie z materaca. Wyciągnąłem dłoń, by ten ostatni raz chociaż musnąć jego zimne, martwe palce. Łzy napłynęły mi do oczu, a usta opuścił cichy szloch. Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.

Without pastOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz