Rozdział 29

770 60 23
                                        


Pov. Stark

Ze łzami w oczach gładziłem chłopca po włosach i przytrzymywałem przy jego twarzy maskę tlenową. Dzieciak leżał na wysuniętym ze ściany łóżku i mimo że był nieprzytomny, jego ciałem raz po raz wstrząsały drgawki. To była moja wina. Moja pieprzona wina. Natasha podeszła do nas ze zwilżonym kawałkiem materiału i zaczęła delikatnie ścierać krew, która wypłynęła z uszu i nosa Petera. Wszyscy byliśmy przerażeni. Jego stanem. Tym, jak blada była jego skóra. Jak odznaczała się na niej szkarłatna ciecz i zaschnięte ślady łez. Jak popękane były kąciki jego ust. Wszyscy wiedzieliśmy, że to od wrzasków.

-Cholera, Steve, długo to jeszcze potrwa?!- warknął do pilotującego helikopter Rogersa Clint, który podszedł do nas z bandażem i delikatnie zaczął opatrywać najobficiej krwawiący nadgarstek chłopca. Był starty. Całkowicie starty. Dzieciak musiał się szarpać. Bardzo. Starał się uwolnić. Na pewno na mnie liczył. Czekał na mnie. Powtarzał sobie, że jeszcze tylko chwila. Że zaraz będę. Że go uratuję i wszystko będzie dobrze. A ja... ja się spóźniłem. Pozwoliłem mu cierpieć. Pozwoliłem na to. Pozwoliłem, by oni znów go skrzywdzili. Pozwoliłem, by ten okrutny człowiek uciekł. Ten skurwiel, który skrzywdził mojego chłopca.

-Jeszcze kawałek. Wytrzymajcie!- odkrzyknął blondyn. Poprawiłem uchwyt na masce tlenowej, która zasłaniała ponad połowę twarzy chłopca. Była na niego za duża. Nie przewidzieliśmy, że kiedykolwiek będziemy przewozić ranne dziecko. Ta maska miała być przeznaczona dla dorosłych. Nie dla piętnastolatka. Pojedyncza łza spłynęła po moim policzku.

-Już niedługo, Pete- szepnąłem. Miałem wielką ochotę, żeby go przytulić, ale nie mogłem tego teraz zrobić. Poczułem, jak ciałem dzieciaka wstrząsa kolejna fala drgawek. W moich oczach zagościła panika. On drżał. Nieprzytomni ludzie nie drżą. Ale nie mogliśmy nic zrobić. Musieliśmy czekać, aż wylądujemy, bo nikt z nas nie miał pojęcia, jak mu pomóc. Gdzieś w oddali słyszałem, jak Natasha dzwoni do wieży, wyjaśnia wszystko lekarzowi i organizuje przygotowanie personelu medycznego. Westchnąłem ciężko, gładząc dzieciaka po odsłoniętym fragmencie policzka- oni ci pomogą, Pete. Uratujemy cię, nie bój się. Już nikt cię nie skrzywdzi, mały- powiedziałem łagodnie. Teraz już nie obchodziło mnie to, że wszyscy dookoła zobaczą, jaki jestem słaby i jak bardzo kocham tego chłopca. Oni i tak wiedzieli. Wszyscy wiedzieli. Od początku. I teraz też wiedzą. A ja wiedziałem, że im też tak cholernie na nim zależy. Kątem oka zerknąłem na Bucky'ego. Siedział w kącie, pustym wzrokiem wpatrując się w twarz Petera, na której w tym momencie wymalowane były wyraźne dowody okrucieństwa Hydry. Ja... nie rozumiałem tego. Nie rozumiałem, jak ktokolwiek może tak skrzywdzić dziecko. Tak... bezwzględnie.

-Tony, weź Petera!- zawołał Kapitan. Rozejrzałem się i zorientowałem, że wylądowaliśmy na dachu wieży. Kiwnąłem lekko głową, po czym odsunąłem od twarzy dzieciaka maskę tlenową. Ten niemalże natychmiast wykonał nieokreślony ruch, jakby zadławił się powietrzem. Szybko więc znów przycisnąłem maskę. Założyłem gumkę na tył jego głowy i podniosłem chłopca, najdelikatniej jak tylko umiałem. Odruchowo przytuliłem Petera do siebie i najszybciej jak tylko mogłem, pognałem z dzieciakiem na rękach do windy. Nie czekałem na resztę i nie dbałem o to, by ktoś zajął się moją zbroją. Trzeba było ratować Petera. Mojego Petera. W moich oczach zawirowały łzy, gdy poczułem, że chłopiec znów zaczął drżeć. Mocniej przycisnąłem go do siebie i pocałowałem w czoło, czekając, aż winda zjedzie na dół. A potem... w momencie, w którym znalazłem się na piętrze, na którym mieścił się mój prywatny szpital... czas po prostu zwolnił. Pomimo gorączkowej bieganiny i krzyków na korytarzu, a później na sali, miałem wrażenie, że lekarze robią wszystko tak strasznie powolnie. Że w ogóle się nie spieszą. Że zupełnie spokojnie odbierają kruchego chłopca z moich ramion i powolnie, bez pośpiechu kładą go na twardej leżance na kółkach. Że nie spiesząc się, jadą z nim do sali. Jakby życie mojego chłopca nie miało takiego znaczenia. Stanąłem przy drzwiach i przyłożyłem dłoń do małej szybki, obserwując, jak do ciała dzieciaka podłączane są wszystkie maszyny i urządzenia, które miały pomóc utrzymać go przy życiu.

Without pastOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz