14. Test na wytrzymałość

1.2K 103 167
                                    

Wszystko było takie... drętwe. Wrogie, ponure, przygnębiające... obce.

Nie miałem zielonego pojęcia, ile trwałem w swoistym zawieszeniu, ale ten stan sprawiał, że miałem wrażenie, jakbym stał gdzieś obok siebie, a nie był we własnym ciele. Niby siedziałem na krześle i spoglądałem na swoje dłonie, i wiedziałem, że to moje dłonie, ale tak jakby ich nie czułem. Nie byłem pewny, co chcę z nimi zrobić. Potrafiłem co prawda wolą umysłu sprawić, że poszczególne palce się poruszały, ale to wydawało mi się pochłaniać strasznie dużo energii. Jakbym był poddawany jakiemuś nadludzkiemu wysiłkowi. A ja chciałem tylko poruszyć palcem.

— Zabierzesz go do domu? Przecież on nie wsiądzie w tym stanie za kierownicę — usłyszałem przytłumiony głos. Nie miałem zielonego pojęcia, co znaczyły poszczególne słowa, ale głos wydawał mi się znajomy.

— Tak — odpowiedział ktoś następny.

— To jedźcie już i tak nic tu po nas — uznał ten pierwszy.

— Robert — usłyszałem. Miałem wrażenie, jakbym był zamknięty w jakiejś bańce, a komunikaty z zewnątrz miały ogromne trudności, aby przedrzeć się do wewnątrz. — Robert, zbieramy się — powtórzył głos, jednak nadal nie zarejestrowałem przekazu. — Robert.

Drgnąłem wyrwany z transu, czując czyjąś dłoń na ramieniu, a potem delikatne potrząśnięcie.

— Co? — zapytałem głupio, podnosząc głowę i spoglądając na Daniela.

— Jedziemy do domu — powtórzył.

— Ale... Dawid — rzuciłem, sam w zasadzie nie wiedząc czemu.

— Wiem. Jakoś przez to przejdziemy, okej? — powiedział łagodnie, kucnąwszy przy mnie.

— Okej — uległem, nie wiedząc za bardzo, że mam możliwość wytoczenia jakiegoś kontrargumentu. Czułem się, jakbym doznał uszkodzenia mózgu... albo był na jakichś ciężkich narkotykach.

Daniel pociągnął mnie znacząco za ramię, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że mam wstać, co też uczyniłem.

— Zadzwonię do ciebie rano, dobrze? — usłyszałem gdzieś z boku Marcela, który poklepał mnie po plecach.

— Dobrze — powiedziałem znowu ugodowo.

Potem pozwoliłem już tylko ciągnąć się Danielowi w bliżej niekreślonym kierunku... chociaż chyba zmierzaliśmy do tego, aby opuścić szpital. A raczej nie chyba, tylko na pewno, bo po zjechaniu windą na parter, przeszliśmy jeszcze długaśny korytarz, aż znaleźliśmy się w holu głównym, gdzie na wprost korytarza znajdowało się główne wejście do budynku.

— Gdzie masz klucze? — spytał Rybicki, kiedy dotarliśmy na parking, do mojego samochodu. Nawet nie pamiętałem, że nim tu przyjechałem. Ale to wszystko działo się tak szybko...

— Co? — spytałem z opóźnieniem.

— Klucze — powtórzył. — Do samochodu — doprecyzował.

— W kieszeni — wyjaśniłem, po czym znowu z kilkusekundowym opóźnieniem uzmysłowiłem sobie, że powinienem je wydobyć.

— Daj, zawiozę cię do domu. — Daniel wyciągnął do mnie rękę.

— Nie musisz, sam pojadę...

— Nie pierdol. Nigdzie w takim stanie nie pojedziesz — zrugał mnie i wykorzystując, że trzymałem klucze w dłoni, zabrał mi je i rozkazał, żebym siadał na miejscu pasażera.

Osobliwość [boyxboy]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz