Rozdział 42

272 66 14
                                    

HUNTER

Kilka minut później podjeżdżam pod opuszczoną fabrykę. Wyłączam silnik i próbuję jeszcze raz skontaktować się z Jo, ale w dalszym ciągu ma wyłączony telefon. Wychodzę z samochodu i wolnym krokiem ruszam w stronę opustoszałego, zniszczonego budynku z czerwonej cegły. O tej porze roku, jest tu wyjątkowo obskurnie. W promieniu kilku mil są tylko pola i las, niczym z horroru. Jakim cudem spędziliśmy tu razem tyle czasu? Przecież to miejsce przyprawia człowieka o ciarki. Wchodzę schodami kilka pięter w górę i wychodzę na dach. W sekundzie uderza we mnie mroźne, wieczorne powietrze oraz porywisty wiatr. Rozglądam się dookoła, przeklinając cicho pod nosem. Nigdzie na tym przeklętym dachu nie dostrzegam Josie. To przecież oczywiste, że jej tu nie ma. Nie wiem, jak mogłem pomyśleć, że wybrałaby właśnie to miejsce, chcąc pobyć sama.

Gdy znajduję się bliżej krawędzi dachu, ogarnia mnie panika. Oddycham głęboko, żeby uspokoić przyśpieszone bicie serca. Nienawidzę swojego lęku wysokości, ale to właśnie Josie nauczyła mnie z tym walczyć. Za pierwszym razem, kiedy mnie tu przyprowadziła, myślałem, że narobię do gaci. Spanikowałem przy niej, jak mała dziewczynka, błagając wręcz, żeby nie kazała mi wchodzić na górę. Josie miała jednak inne plany, weszła na dach beze mnie. Pół godziny później zacząłem się o nią martwić, a po czterdziestu pięciu minutach, odchodziłem już od zmysłów. Celowo nie odpisywała mi na wiadomości i nie odbierała telefonu. Tak kurewsko się o nią bałem, że w końcu przezwyciężyłem swój lęk i wszedłem na górę. Strach o nią był silniejszy od mojego lęku wysokości. Potem z każdym razem było już trochę lepiej, w końcu uświadomiłem sobie, że lubię to miejsce, choćby za widok, który znów mam okazję podziwiać. Widać stąd niemalże całe miasto, oświetlony most St. Johns Bridge, Fox Tower, a nawet nasze liceum. W ciągu dnia, przy dobrej pogodzie, można stąd dostrzec ośnieżony szczyt stratowulkanu Mount Hood. Napawam się widokiem gwiazd oraz jasno rozświetlonego miasta. Nie słychać tu żadnych samochodów, ani pociągów. Jedynie szum wiatru, dochodzący z pobliskiego lasu.

Kiedy po jakimś czasie słyszę skrzypnięcie drzwi, wzdrygam się na ten dźwięk. Odwracam gwałtownie głowę w stronę wyjścia na dach i napotykam zdziwione miodowe oczy, należące do Josie. Ulga, którą odczuwam na jej widok, niemal mnie przytłacza.

– Jak się tu znalazłeś? – pyta całkowicie zbita z tropu, dosiadając się do mnie.

Chowam ręce do kieszeni spodni i spoglądam na nią w ciszy.

– Szukałem cię. Pomyślałem, że... – Przeczesuję nerwowo włosy, próbując zapanować nad swoim głosem. – Miałem nadzieję, że cię tu znajdę.

Po jej policzku spływa pojedyncza łza, unoszę dłoń do jej twarzy, ale zanim zdążę cokolwiek zrobić, sama ociera ją sobie rękawem bluzy.

– Jestem tutaj dla ciebie. – Łapię ją za nadgarstek. Wiem, że stąpam po cienkim lodzie, kurwa, mam tego świadomość. Nie potrafię jednak nad tym zapanować, serce mi pęka, kiedy widzę ją w takim stanie. – Wszystko jakoś się ułoży.

Kilka tygodni temu, miałem ją za bezduszną wariatkę, teraz już wiem, że pod tą twardą skorupą chowa się bardzo wrażliwa, zakompleksiona dziewczyna, która dosłownie wychodzi z siebie, próbując zwrócić uwagę ojca. Poniekąd jestem wdzięczny, że miałem możliwość poznania jej z tej delikatniejszej strony. Na dobrą sprawę, nawet kiedy się spotykaliśmy, była twarda i wiecznie niewzruszona. Czasami działała mi na nerwy swoją obojętnością, a także beztroską wobec wszystkiego i wszystkich, teraz jednak wiem, jaki jest tego powód i co się za tym kryje. Łatwiej mi jest ją zrozumieć. Nie ma sensu wmawiać sobie, że Josie nic dla mnie nie znaczy, nigdy nie będzie mi obojętna. Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby tak było. Czuję się przy niej wyjątkowo, jakbym tylko ja na całej planecie naprawdę ją znał.

Don't Deserve You Tom 1Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz