Nad miasteczkiem Anstruther właśnie wschodziło słońce, kiedy zegar w tawernie Statek wybił czwartą trzydzieści rano, a dzwonek nad drzwiami podskoczył, wydając z siebie salwę dźwięków.
Do środka wszedł właściciel przybytku: Anthony. Pochodził z Glasgow, ale kilkanaście lat wcześniej odziedziczył lokal po rodzinie i zdecydował się na dożycie osiąść w portowej mieścinie. Po takim upływie czasu, nie dało się go już pomylić z mieszczuchem. Był niski, z wypolerowaną łysiną, długi wąsami poznaczonymi na żółto od palenia fajki, którą praktycznie nieprzerwanie nosił w zębach.
Brodę też miał, żółtą i taką jak rasowy wilk morski, długą do piersi. Czasem mu się w nią zaplątywały wodorosty. Identyczne zresztą, jak te owijające się wokół kotwicy wytatuowanej na jego prawym przedramieniu.
Teraz było ono odkryte, rękawy pasiastego podkoszulka podciągnął za łokcie, razem z tymi od jeansowej kurtki. Zrobił to pewno po to, aby nie upaprać sobie odzieży czymkolwiek co wypływało z beczek z rybami, które niósł na barkach.
Mimo swego mikrego wzrostu, Anthony zbudowany był jak marynarz, a legendy głosiły, że niegdyś podnosił na jednej ręce całą ławę razem z gośćmi.
Stojąca za barem Evelynn O'Hara, strzeliła z wrażenia ścierką w blat.
— Szefie, pan zwariował? — wykrztusiła, a Anthony postawił beczki na gruncie, przewalił je na bok i zaczął toczyć.
Toczył i toczył, aż wreszcie dotoczył do części kuchennej- oddzielonej od tej za barem drewnianymi klapami rodem z saloonu w jakimś westernie- i krzyknął do znajdujących się tam mężczyzn, aby: Ruszyli leniwe tyłki do skrobania szproteczek.
A potem spojrzał na swoją pracownicę, podparł się pod boki i zaczął mówić.
— Ktoś to musi robić, Evie. Ty nie możesz, bo będziesz zgła.
— Aż taka słaba nie jestem. Dziś dwóch chlopa musiałam wywalić na zewnątrz.
— Się do ciebie dostawiały te łachudry? — Anthony zatarł ręce i strzelił z ich kostek, jakby się szykował do bitki. — A powiedz mi ino które? Się zajmę.
— Nie, nie do mnie. Ale jeden do drugiego. O dziewczynę poszło. O pannę McRory. — wyjaśniła kobieta.
— Rajuśku znowu ta McRory... — westchnął wąsacz — No nic, dziecko, zbieraj się. Wyśpij się. A może kawy ci zrobić na drogę?
— Nie dziękuję — Evelynn rozwiesiła ścierkę na uchwycie od piekarnika, żeby porządnie wyschła. — Muszę się zdrzemnąć. Do zobaczenia pojutrze, szefie.
— A bywaj, Evie. Acha, uważaj na to ptaszysko co siedzi na słupkach. Tam o, tam przy promenadzie.
Ten komentarz jakoś Evelynn nie zaskoczył, wszak mewy były w okolicy na tyle bezczelne żeby kraść kanapki i lody w wafelkach, wyrywając je ludziom bezpośrednio z ręki.
Sama kiedyś pogoniła to stworzenie miotłą, kiedy rzuciło się na jej córkę, która akurat chciała po szkole wpaść do niej do pracy i, na swoje nieszczęście, przegryzała kanapkę z szynką.
— Dobrze, szefie, będę uważać. Do zobaczenia. — rzekła Evie zaspanym głosem i zabrała z pokoiku- a bardziej klitki socjalnej- swój plecak.
Wyszła z budynku i od razu znad morza dosięgnęła ją poranna bryza i pierwsze promienie słońca. Zamknęła oczy na moment i wzięła głęboki wdech.
Cóż to była za miła odmiana po smrodzie ryb, taniego piwska i spoconych ludzi.
A potem rozległ się niespodziewany dźwięk.
CZYTASZ
ðšðŽð¶ð¹ ðœð°ðµðªð°ð» ð¶ðŽðµð°ðš |ð¯ð· ðð|
Fiksi Penggemar- PrzecieÅŒ obiecaÅaÅ to Albusowi. MÅodsza z kobiet struchlaÅa. - Nie, nie, nie. - pokrÄciÅa gÅowÄ - Nic mu nie obiecaÅam. Nagle do niej coÅ dotarÅo. SpojrzaÅa na MinerwÄ z przeraÅŒeniem. - Nie. Nie zrobiÅby tego. - rzekÅa z niedowierzaniem. - Zrobi...