13.

17 4 0
                                    

W ostatni piątek przed przerwą świąteczną w szkole odbyły się jasełka. Rolę narratora przejęła siostra Teodycea. Na scenie się nie pojawiła. Zza kulis czytała uduchowione teksty, jak żeńska wersja głosu samego Pana Boga.

Fangler rzeczywiście był aniołkiem. Na prośbę siostry, woźny Buc zmajstrował wyciąg, który miał unieść Michała dwa metry nad ziemię, by krążył nad żłóbkiem i machał skrzydłami. Okazał się jednak za ciężki i po kilku próbach zakończonych głuchymi plaśnięciami o podłogę i salwami śmiechu wszystkich świadków wyciąg zamaskowano jako stelaż pod bożonarodzeniową gwiazdę.

Ponieważ Blicharski szczęśliwie okazał się niedysponowany, postać dzieciątka grała plastikowa lalka. To też wypadło nieźle, zważywszy, że Maryją była Emilia Rozner. Zawsze łatwiej trzymać w dłoniach lalkę niż Karola.

Jasełka odbyły się w sali gimnastycznej, do której jeszcze nie dotarł remont. Na pierwszym piętrze woźny Buc otworzył zaawansowany front robót. Wyciągnął z futryn większość okien, zerwał linoleum z podłóg i zeskrobał lamperię ze ścian. Po korytarzu hulał wiatr; oficjalnym okólnikiem Wicedyrektor ds. Wizerunku i Jakości Kształcenia zniesiono obowiązek pozostawiania okrycia wierzchniego w szatni.

Kiedy większość uczniów oglądała przedstawienie w sali gimnastycznej, do kantorka Gajewskiego wszedł nieoczekiwany gość.

- Co to ma znaczyć?! Co wy tu robicie?

Wieleba ofukała grupkę dziewcząt z trzeciej i czwartej klasy technikum, które siedziały ściśnięte na kanapie. Miałyby więcej miejsca, gdyby nie wuefista siedzący między nimi. Jedną z nich trzymał na kolanach.

- Natychmiast wracać na przedstawienie! - wyjątkowo nie miała przy sobie notatnika, żeby zapisać nazwiska, ale postanowiła zapamiętać ich twarze. Przypomni je sobie przy wystawianiu ocen z zachowania - Wasi koledzy z drugiej a się napracowali, a wy co?

Ostatnia z dziewcząt z chichotem wybiegła z pokoju. Gajewski nawet nie starał się ukryć, że wlepiał gały w jej pośladki.

- Pan! tu! z nimi! jak...! - oburzenie ścisnęło Wielebie gardło - Co pan sobie wyobraża?!

- Ciasteczko? - podsunął jej talerzyk. Wieleba odtrąciła go ręką trochę zbyt gwałtownym ruchem. Wafelki poszybowały we wszystkie strony. Ostatnio słabo panowała nad emocjami.

- Panie Gajewski! - usztywniła się - Wielokrotnie dawałam panu do zrozumienia, co sądzę o pana zachowaniu! Nie dość, że demoralizuje pan młodzież, do tego efekty pana pracy...

Taką tyradę Wieleba przeprowadzała w tym samym miejscu, według tych samych reguł, używając tych samych słów co miesiąc od lat. Gajewski był przyzwyczajony. Taka lokalna tradycja.

Nawet nie próbując wysłuchiwać paplaniny, wstał z kanapy i podszedł do jednej z szafek. Pogrzebał; brzdęknęło szkło. Wyciągnął flaszkę.

- Pani Janino... - przerwał jej szarmanckim tonem - Przecież znamy się tyle lat... Nie odmówi pani; malinówka. Bardzo dobra na nerwy.

- O nie... - wysyczała Wieleba - Nie tym razem.

Do tej pory nigdy nie odmawiała, ale Gajewski był niezrażony. Odwrócił się znowu do szafki.

- No to może wiśnióweczkę? Albo... Aha, likierek z aronii! Świeżo zrobiony, bardzo słodziutki.

- Czy pan to wszystko trzyma tutaj, panie Gajewski?! Pan sobie chyba żartuje!

Tknęło ją. Czy te wszystkie dziewczyny, które tu przesiadywały, cokolwiek widziały? Przecież każda mogła zaglądnąć do tych szafek, nawet drzwiczki nie domykały się porządnie. Jeśli któraś wypapla coś i rozniesie się dalej...

- No bo gdzie mam to trzymać? Ja wiem, że w pokoju nauczycielskim byłoby pod ręką, ale ostatnio ktoś wypił prawie połowę w ciągu tygodnia, więc...

- DOŚĆ! - Wieleba kiwała się na boki jak boja na wzburzonym morzu - To się musi skończyć! Czy zdaje pan sobie sprawę, panie Gajewski, że mam na górze pana wypowiedzenie? Datowane na początek stycznia, czeka tylko na podpis.

Zadziorny uśmieszek wreszcie zszedł z twarzy wuefisty. Zrozumiał, że sprawa jest poważna.

- Pani... Mówi pani poważnie?

- Ja zawszę mówię poważnie, panie Gajewski. Odkąd pan tu pracuję, mówię do pana tylko poważnie, a pan to traktuje jak zabawę. Nauczanie, obowiązki, wymagania programowe, odpowiedzialność! Do tej pory przymykałam na to oko, ale jeszcze to - butelki ustawione w rządku na półce - Jezu Chryste Przenajświętszy, wizyta minister lada moment, a pan tu urządza gorzelnię!

- Niech pani nie będzie taka święta.

- Słucham?!

- Myśli pani, że nie wiem, co tu się wyrabia? Że uczniowie nie wiedzą? Biedną ślepą Jadzię Molendę można było uciszyć, ale nie mnie!

- JAK ŚMIESZ, GNOJKU! - Wieleba nie wywrzeszczała tego tylko dlatego, że za ścianą było czterystu uczniów. Wysyczała to - Próbujesz mnie o coś oskarżyć? Mnie?!

- Skądże... Po prostu zauważam pewne zbiegi okoliczności. Ale akurat ja dobrze radzę sobie za kierownicą.

- Ani słowa więcej - wycelowała palcem w butelki - Koniec. To wszystko ma stąd zniknąć. Masz czas do końca miesiąca albo wylatujesz ze szkoły.

- Chyba jednak dla pani lepiej byłoby mieć mnie tutaj...

- Koniec, powiedziałam! Nie wyobrażaj sobie, że jesteś tutaj niezastąpiony.

Wymaszerowała na sztywnych nogach. Gajewski powyciągał resztę flaszek z półki i ustawił je na stole. Faktycznie, trochę się tego uzbierało. Aż żal wylewać. To co, dało się mieszać zlał do jednej większej flaszki, część pustych wywalił do kosza. Znalazł jakiś większy karton, chyba po kijach do unihokeja. Z namaszczeniem wsadził butelki do środka. Już wiedział, gdzie je zaniesie.

Gdyby któryś z uczniów kręcił się teraz po parterze, zobaczyłby wuefistę z wielkim pudłem, idącego najpierw w stronę biblioteki, potem do korytarza w sutenerze i dalej do sali, której oficjalnie nie było. Szczęśliwie jednak choć raz wszyscy uczniowie siedzieli tam, gdzie im przykazano.

SzkołaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz