8.

13 3 0
                                    

Kiedy Blicharski wracał do domu pocieszać zdruzgotaną mamę, fakultet dziennikarski miał mieć ostatnią tego dnia lekcję. Chemię.

– Ktoś może mi wytłumaczyć, do czego mi na dziennikarstwie będzie potrzebna chemia? – zżymała się Monika, kiedy przyszła pod klasę.

– Może będziesz kiedyś pisać artykuły na temat chemii – parsknął Sadowski.

– Nie będę. Nie będę dziennikarką! Zapisałam się na ten durny profil tylko po to, żeby uniknąć chemii, biologii i fizyki!

– Trzeba było iść na automatykę razem z Wagnerem – zauważył Butyński.

– Tam nie ma chemii?

– Jest, tylko nazywa się Podstawy transformacji materii nieorganicznej. Wszędzie jest to samo, tylko nazywa się inaczej.

– To nasze teraz to też nie jest chemia, tylko Ergonomia procesów molekularnych – zauważyła Emilia – Gdziekolwiek byś nie poszła, jej nie unikniesz.

Chemię oraz wszystkie jej odmiany prowadziła Iwona Malinowska. Iwona Malinowska była magistrem chemii organicznej i nieorganicznej z trzydziestosiedmioletnim stażem nauczycielskim. Pomijając matuzalemowy wiek Bieniarza i domniemaną starożytną metrykę urodzenia Wieleby, Malinowska była najstarszą praktykującą nauczycielką w szkole.

Lata doświadczenia z kilkoma pokoleniami niesfornej młodzieży pozwoliły Malinowskiej na opracowanie niezawodnej metody nauczania. Niezależnej od zmieniających się programów, fakultetów, matur i innych dziwactw. Na początku lekcji podchodziła do tablicy, stawała przed nią w określonym punkcie podłogi (niektórzy utrzymywali, że musi tam być krzyżyk widoczny tylko dla niej) i rozpoczynała wykład.

– Dwa ce sześć ha sześć plus trzy o dwa dają nam – dyktowała, jednocześnie zapisując równanie na tablicy – dwanaście ce plus sześć ha dwa o. Proszę w takim razie powiedzieć, panie Butyński, co dadzą nam ce sześć ha pięć ce ha trzy oraz cztery o dwa?

Malinowska zwróciła się do Butyńskiego, obracając się wokół własnej osi i wciąż stojąc w tym samym punkcie. O ile jej oczy były utkwione w uczniu na gwałt szukającym rozwiązania w notatkach, o tyle jej dłoń wisiała nieruchoma w powietrzu, trzymając kredę w odległości pół centymetra od powierzchni tablicy.

– Proszę nie szukać tego w zeszycie, bo tego tam nie ma – poleciła Butyńskiemu suchym tonem – Proszę spojrzeć na tablicę i pomyśleć. Ce sześć ha pięć ce ha trzy oraz cztery o dwa – powtórzyła beznamiętnie.

– Eee... – Butyński zawahał się – Ce sześć ha pięć ce ha trzy... Plus cztery o dwa dadzą nam ce sześć ha pięć... – intensywnie myślał. Dłoń Malinowskiej wciąż nieruchomo tkwiła przy tablicy, niczego nie zapisując. Butyńskiemu nie trzeba było inaczej dawać do zrozumienia, że popełnia błąd.

– Eee... nie, to nie tak! Ce sześć ha pięć ce ha trzy i cztery o dwa powinny reagować i dawać ce cztery – znowu się zawahał – ce cztery ha pięć ce o o ha i ce ha trzy ha dwa... – stopniowo przycichł, bo ręka Malinowskiej nadal ani drgnęła. Nauczycielka stała nieruchomo, patrząc zimnym wzrokiem na ucznia. Lewa ręka spuszczona wzdłuż ciała, druga zawieszona w powietrzu. Zero jakichkolwiek dodatkowych ruchów. Nie mrugała powiekami. Trudno było ocenić, czy w ogóle oddycha, bo ani jej nozdrza ani jej płaskie piersi wcale się nie poruszały. Bladość woskowej skóry na twarzy mogłaby sugerować, że chemiczka jest od dłuższego czasu denatką, ale odcień taki utrzymywał się przez całe jej szkolne życie.

Butyński zaczął się pocić.

– Eee... – popatrzył bezradnie na Roznerównę, szukając pomocy. Jego wzrok natrafił na trupie spojrzenie Malinowskiej, więc w panice spuścił głowę – Ce siedem ha pięć... To znaczy ce sześć ha pięć ce ha trzy i te tam... no... – z przerażeniem miotał zgubionym wzrokiem po notatkach – cztery o dwa...

SzkołaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz