4.

30 5 2
                                    

– Coś mi tu śmierdzi – zauważyła Sikorska – Gościówa studiuje w Warszawie i wyjeżdża na staż czterysta kilometrów, akurat do naszej dziury? Już nigdzie dalej jej nie chcieli?

– Jesteś uprzedzona – ocenił Materski – Zazdrościsz jej nóg.

– No daj spokój – skwitowała cierpko – Jest tyle ciekawych miejsc, ale nie tu! Po cholerę przyjeżdżać tutaj, a już w ogóle do tej szkoły... Stąd można tylko uciekać.

Sikorska miała otwarty stosunek do miejsca, w którym przyszło jej żyć. Przy każdej sytuacji kpiła z małomiasteczkowej mentalności, prowincjonalnych problemów i zdarzeń, wśród których największą przygodą dla jej rówieśników była wyprawa do Wrocławia i zjedzenie hamburgera w Maku. Ona była ponad tym.

Dławiło ją to wszystko; zadupie kraju na zadupiu kontynentu. Już wszędzie indziej wydawało się ciekawiej. Odrzucała od siebie myśl, że całe jej życie było zmarnowane wyłącznie przez miejsce urodzenia. Marzyła, by wyrwać się stąd, zaczerpnąć świeżego powietrza.

Nie mogła uciec od szkoły. Codziennie przychodziła, pod przymusem spotykając się tutaj z osobami, których nie miała ochoty widywać i robiąc rzeczy, które uważała za idiotyczne. Mimo to zachowywała pozory. Chodziła na zajęcia i odrabiała zadania, głównie po to, żeby nikt jej się nie czepiał. Zwłaszcza babcia. Lubiła za to manifestować swoją niechęć do powszechnej edukacji t-shirtami z antyszkolnymi hasłami. Miała całą kolekcję; każdy na inny dzień tygodnia, osobne na sprawdziany, a inne na kartkówki. Dziś akurat założyła: „Szkoła – ludzie ludziom zgotowali ten los..." z wyobrażeniem tablicy za drutem kolczastym.

Sikorska zresztą zawsze stała w awangardzie kontestacji wobec szkolnych reguł. W gimnazjum jako pierwsza regularnie zaczęła malować rzęsy i używać szminki. W liceum, gdzie makijaż uczennic nikogo już nie oburzał, przerzuciła się na ubrania. I fryzury. Z premedytacją strzygła się krótko i farbowała na mocne kolory (w tym miesiącu akurat atramentowo czarny, pod światło niemal fiolet, ale jeszcze w lipcu miała zielone). Dużo biżuterii; breloczki, naszyjniki, kolczyki – czasem także w języku, choć uważała to za niewygodne, zwłaszcza przy lizaniu się z Materskim lub innymi.

Wszystko to, a już zwłaszcza manifestacyjne koszulki, działało na nauczycieli jak płachta na byka. Tym chętniej więc je zakładała. Materski wyśmiewał się z takiego buntu, ale w sumie nie miał nic przeciwko. Magda miała fajny biust, a jej wyzywające ubrania świetnie go podkreślały.

Młodzież spędzała przerwy paląc papierosy za barakami nieopodal sali gimnastycznej. Palenie na terenie szkoły było nielegalne, mimo to tutaj obowiązywała niepisana umowa. Palacze nie obnosili się z nałogiem i nie deprawowali pierwszoroczniaków, a dyrekcja nie robiła nalotów na ich kącik. Czasami wpadali tu nawet belfrzy, żeby odstresować się między zajęciami. Zarośnięty i zapluty petami kawałek podwórka był neutralnym miejscem spotkań, ziemią niczyją między liniami frontu.

Byli tu Materska i Sikorski, parę osób ze starszych klas, jakiś zabłąkany pierwszoklasista, kilku ludzi z zawodówek, a także Kubala. Odkąd w szkole pojawiła się Radomska, Kubala spędzał przerwy tutaj, w nadziei na spotkanie. Panna Joanna jakoś dziś nie wyszła zapalić, za to pojawił się Wagner.

– Cwelu, dawaj szluga, bo zajebię w ryja – poprosił pobladłego pierwszoklasistę. Pierwszak okazał się niezbyt udanym partnerem do negocjacji.

– Nie mam...

– To po chuj tu przyłazisz? Dawaj piątaka.

– Ale... Ale ja nie mam drobnych.

SzkołaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz