10.

19 3 0
                                    

Wiceburmistrz Piotr Materski senior czuł się, jakby wypłynęło z niego dziesięć kilo wagi. Był zauważalnie lżejszy, co z zadowoleniem odebrałby w każdych innych warunkach. Nie był w stanie już oszacować, ile czasu spędził na muszli. Przynajmniej mógł stanąć na nogi o własnych siłach.

Był pewien, że delegacja już się zakończyła. Jego nozdrza drażnił dochodzący swąd spalenizny, ale to mogły być już tylko urojenia zmęczonego organizmu. Może i nie wypadł najlepiej, ale skoro minister wizytowała dzisiaj jeszcze kilka innych szkół, cała ta przykra sprawa wypadnie jej pewnie z głowy. Wiceburmistrz odbije to sobie na kolacji w starostwie powiatowym, gdzie rządowa delegacja została zaproszona. I gdzie na pewno nie zostaną zaproszeni nauczyciele.

Na myśl o jedzeniu targnęły nim kolejne skurcze. Ale już bez spektakularnego finału. Cokolwiek ten przemądrzały bachor nasypał mu do porannej kawy, seniorowi nie przeżarło jelit od środka. Najwyżej porządnie przeczyściło. Z trudem powlókł się do umywalki, umył ręce i ochlapał twarz w dużej ilości zimnej wody. I kto powiedział, że w szkole do czegoś jest potrzebna ciepła? Zastanowił się i otworzył na oścież okno w toalecie, żeby wysuszyć twarz w przeciągu świeżego powietrza. O wiele lepiej.

Już miał wychodzić, kiedy przypomniał sobie o jednej drobnostce. Wrócił do kabiny, do której pół godziny wcześniej troskliwie zaprowadził go szkolny woźny. Opuścił deskę, starając się nie patrzeć na zawartość muszli i nacisnął spłuczkę.

Dopiero po kilku chwilach, już w pół kroku na korytarzu, zorientował się, że coś jest nie tak. Chlupot wody w porcelance narastał. Od dziwnego bulgotania gdzieś w trzewiach kanalizacji po ogłuszający ryk rozdzierający rury i uszy. Nastąpiła eksplozja, choć nie był to wybuch, jakiego mogliby się spodziewać chłopcy. Raczej głuche łupnięcie zakończone rozsadzeniem porcelanki i erupcją jej zawartości. Oraz całej kanalizacji.

Strażacy oceniali potem przepływ w górnych partiachpionu na półtora litra na sekundę. Solidny gejzer. Gromadzone od dawnaciśnienie znalazło wreszcie ujście. Wiceburmistrz był pierwszym, którego fala powaliła.

*

Blicharski odbiegł na bezpieczną odległość i ciężko złapał oddech. Buty całkowicie przemoczone; garnitur też pewnie do wyrzucenia. Bez żalu zdjął marynarkę i wyrzucił ją w krzaki. Było gorąco. Nie tylko od płomieni; majowe południe było upalne.

Inni krzątali się chaotycznie wokół. Przynajmniej większość zdążyła wyjść na zewnątrz przed wybuchem. Obok pojawiła się także Zalewska i Blicharski ucieszył się, że nie ma jej tam, w środku. Szkoła paliła się równo. Z okien buchały kłęby siwego dymu; z klasy chemii strzelały iskry i jakieś niepokojące fioletowe opary. W powietrzu fruwały zwęglone farfocle kartek.

Gdzieś w oddali słychać było syreny, ale Blicharski wątpił, by pomoc straży pożarnej jeszcze do czegoś mogła się przydać. Szkoła zagasiła się sama. Po schodach płynęły strumienie cuchnącej brązowej cieczy. Od trzeciego piętra w dół wszystko było zalane. Ciśnienie musiało być olbrzymie. Woda właśnie wywaliła drzwi wejściowe i rozlała się po brukowanym placyku, zmywając z nóg kilka osób. Blicharski dostrzegł płynące z nurtem dzienniki lekcyjne.

Zalewska z obrzydzeniem zdjęła swoje botki; wcześniej eleganckie, ale teraz umazane w brei. Na bosaka stanęła na skraju trawnika, gdzie jeszcze nie dotarła powódź. Blicharski przyglądał się to jej, to szkole. Po jego ustach błąkał się niewyraźny uśmiech.

– I co żeście narobili? – mruknęła Zalewska, ale bez wielkiej zgryźliwości. W gruncie rzeczy teraz i jej było wszystko jedno.

– Spodziewałem się, że będzie burdel, ale nie aż taki – cofnął się o krok, bo fala, już spowolniona, dotarła do jego stóp.

Jęk syren przerodził się w ryk, gdy na placyk wjechały dwa zastępy straży. Wybiegła ku nim polonistka; na pół osmalona, na pół przemoczona. Wyglądała żałośnie, odarta z najlepszego żakietu i resztek godności. Blicharski spojrzał na nią nie bez satysfakcji. Energicznie machała do strażaków, jakby nie widzieli co się dzieje. Nawet teraz nie potrafiła się powstrzymać przed zaakcentowaniem swojej obecności.

Byli też inni nauczyciele. Biegali wokół w jeszcze większym przerażeniu niż uczniowie. Niektórzy lamentowali; inni wyciągali z wody dzienniki, jakby średnia ocen miała jeszcze jakieś znaczenie. Kilku po prostu uciekło, nie oglądając się za siebie.

Blicharski i Zalewska stali w samym środku chaosu. Dym bijący z okien wyraźnie się przerzedzał. Śmierdząca breja zastygała w kałużach i zakamarkach. Trujący czad z pożaru ustępował miejsca nieznośnemu fetorowi.

– A teraz pomyśl – odezwała się wreszcie Monika, zatykając nos – że jeszcze każą nam to wszystko posprzątać.


SzkołaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz