Kwiecień. 1.

11 4 0
                                    

Rozpoczął się kwiecień i już od początku było wiadomo, że to nie będzie udany miesiąc. Wieleba była rozsierdzona klasami maturalnymi, zwłaszcza czwartą technikum. Ostatni próbny test przed egzaminem wypadł tragicznie. Drugoklasiści też zostawali w tyle z odrabianiem swoich zaległości, chociaż przesiadywali nad nauką po pięćdziesiąt godzin tygodniowo w szkole, a drugie tyle w domach. Trzeba było powoli myśleć o końcu roku szkolnego, a oni wciąż przerabiali materiał z jego początku. Wyniki w nauce były coraz słabsze. Pani Socha musiała zmienić skalę kolorów w swoich prezentacjach, bo wykresy stawały się niepokojąco czerwone. Przygotowania do hospitacji pani minister szły fatalnie. Zaczęły się pierwsze próby uroczystości, które bezlitośnie odsłoniły kołtuństwo i ignorancję młodzieży. Wciąż było zimno. Trawnik przed szkołą uparcie nie chciał odżyć i Buc zaczął bardzo serio przygotowywać zieloną farbę. Wymiana okien i inne prace przygotowawcze zupełnie wyczerpały budżet. Trzeba było zacząć oszczędzać na kredzie. A do tego wszystkiego pod Smoleńskiem rządowy samolot zahaczył skrzydłem o brzozę i rozbił się, mordując połowę najważniejszych osób w państwie.

W szkole, już wcześniej przytłoczonej ogromem problemów, zapanowała grobowa atmosfera. Naród czcił pamięć prezydenta, którego wcześniej nie lubił. Wprowadzono żałobę. W telewizji, radiu i gazetach ciągle przewijała się lista ofiar, ludzie palili znicze na ulicach, w kościołach trwały czuwania, ale nikt nie pomyślał, żeby wstrzymać lekcje.

– To już, kuźwa, przegięcie – pomstowała Zalewska – Jak mam opłakiwać ofiary, jeśli muszę siedzieć na matmie i zakuwać cosinusy?

– A rzeczywiście chcesz kogoś opłakiwać? – zainteresował się Blicharski.

– Nie. Jak ty wujka, tak i ja mam ich w dupie – mruknęła obcesowo – Ale jeśli taka okazja nie wystarcza do zrobienia wolnego, to już nie wiem, co się musi wydarzyć.

Zamilkła na chwilę, żeby ugryźć kęs kanapki. Blicharski spędzał z nią ostatnio dużo czasu, bo nie miał z kim innym. Po podziale klasy na grupy zajęciowe dotychczasowe znajomości zanikły. Uczniowie stali zbici w wąskie kręgi i niechętnie łypali na siebie nawzajem. Powietrze z dnia na dzień tężało i chyba nie była to zasługa tylko żałoby.

– Tak w ogóle, oni wszyscy zginęli? – dopytywała Monika – Co do jednego? Ja pierdolę, ale to idiotyczne. Ale to głupie!

Blicharski nie był pewien czy to dobre określenie na największą katastrofę lotniczą wolnej Polski, ale coś w tym było.

– Aha, a ta co miała nas odwiedzić, od edukacji, też tam była?

Blicharski przeanalizował w pamięci listę ofiar.

– Nie mam pojęcia... Nie. Chyba nie.

– Ale w takich okolicznościach z wizyty nici, co nie? Zaraz zaczną się ceregiele z pogrzebami. Ten cyrk dopiero się rozkręca; kto by pamiętał o naszej pipidówie?

To samo pytanie zadawała sobie Wieleba. Bardziej niż to, że katastrofa zabrała śmietankę polskich elit politycznych i wojskowych, przerażał ją fakt, że teraz żmudne miesiące przygotowywań mogą pójść na darmo.

Od kuratorium dostała wprawdzie zalecenie uczczenia w szkole ofiar katastrofy, ale ten sam okólnik otrzymały pewnie wszystkie inne placówki. Nie było żadnych informacji dotyczących wizyty. Miała ochotę zadzwonić do ministerstwa i dyskretnie się czegoś dowiedzieć, ale widząc panujący w Warszawie chaos, dzielnie się przed tym wstrzymywała.

– Nawet jeśli nie przyjedzie, musimy być gotowi – zadecydowała wreszcie – My przecież przygotowujemy się dla siebie, nie dla pani minister.

– Tak jest – przytaknęła zadumana Socha – Wszystko co robimy, musimy robić z myślą o naszej młodzieży...

Nie mogąc znieść poczucia bezradnej niepewności, Wieleba z tym większą ochotą zabrała się do obchodów żałobnych. Z myślą o młodzieży, oczywiście. I żeby ładnie wyglądało w telewizji, jeśli jednak przyjedzie. Centralnym punktem uroczystości stał się apel, na którym odczytała najświeższe statystyki i wezwała młodzież do rzetelnej nauki. Koordynatorką działań żałobnych została niezawodna w takich zadaniach pani Torba.

Bibliotekarka była absolutnie zachwycona metafizycznym wymiarem katastrofy.

– Wszyscy zginęli? – ponury sobotni ranek dziesiątego kwietnia spędziła przed telewizorem, nie dowierzając – Co do jednego? Mój Boże, jakie to piękne! Jakie to romantyczne!

W tygodniu ochoczo zabrała się do roboty. Po szkole zaczęły krążyć pogłoski, że dyrekcja ma zamiar puszczać rzewne sonaty Chopina w radiowęźle i poszerzyć grafik o obowiązkowe dodatkowe zajęcia wychowania patriotycznego, oczywiście w weekendy.

Butyński utrzymywał, że Torba zamówiła pół kilometra kiru i lada dzień uczniowie zostaną oddelegowani do opasania nim budynku. W rynku Niskiej Góry odbywały się apele poległych, w których dobrowolnie, ale obowiązkowo, moknąc w siąpiącym deszczu i marznąc na wietrze, uczestniczyły wszystkie klasy, dyrekcja, grono pedagogiczne wraz z pocztem sztandarowym.

Wieleba postanowiła wykorzystać okazję i zapanować nad wyglądem uczniów.

– Zgodnie z rozporządzeniem dyrekcji, od dziś stroje wyzywające są surowo wzbronione – wyjaśniła na wuefie, patrząc krytycznie na dziewczęta – Dopuszczalne są wyłącznie stonowane barwy. Dół ciemny, spódnica za kolana; koszula prosta w kolorze szarym lub beżowym, bez nadruków.

– Teraz żałoba też jest obowiązkowa? – mruknęła pod nosem Monika. Wieleba to dosłyszała.

– To nie jest żałoba. Nie musicie chodzić w czerni, ale w porządku owszem.

– Ktoś będzie ustalał za mnie jaką bluzkę mam założyć?

Wieleba zanotowała sobie, żeby zwrócić uwagę na Zalewską. Pozwalała sobie za bardzo pyszczyć.

– Ależ nic nie jest ustalane! Po prostu za strój niezgodny z regulaminem grozi obniżenie oceny z zachowania. Ty zdecydujesz, co ubrać. Pełna swoboda.

W ten sposób dyrektorka zrealizowała swoje odwieczne marzenie o mundurkach w szkole. Zawsze brakowało na to pieniędzy, ale rozporządzenie nic nie kosztowało. Oczywiście nikt nie respektował go od razu. Ta zarozumiała zołza, Sikorska, jeszcze przed swoim wyjazdem napsuła innym w głowach. Wieleba była jednak pewna, że wystarczy wstawić kilka pał i uwag, a prawo zacznie być przestrzegane.

Żałoba poszła dalej. Uczniów wchodzących nazajutrz do szkoły powitał wielki czarno-biały portret pary prezydenckiej ustawiony w honorowym miejscu na półpiętrze. Czarna rama była obwiązana czarną krepą, obok stał brzozowy krzyż (niezawodny rekwizyt na jedenastego listopada), a na udekorowanym czarnym płótnem stoliku płonął znicz.

Młodzież czuła się nieswojo, mijając w drodze na lekcje Ołtarz Ojczyzny. Niektórzy demonstracyjnie się żegnali i klękali. Granice dobrego smaku przekroczyła z pewnością Ewa Abramowska, która zaniosła się spazmami płaczu, zaczęła biczować plecy paskiem od tornistra, rozpuściła włosy i padła krzyżem na podłodze. Poza drobnymi incydentami, szacunek miejsca nie został jednak zakłócony, co Wieleba przyjęła z niekrytą satysfakcją.

Blicharski starał się omijać półpiętro przy pokoju nauczycielskim, bo miał wrażenie, że martwy prezydent wodzi za nim wzrokiem z czarnobiałego zdjęcia. Wolał też nie zbliżać się do korytarza na trzecim piętrze, nie chcąc spotkać Wagnera czy kogokolwiek ze spiskowców. Rafał poprosił go dziś rano o drobną przysługę, ale Karol nie był pewien czy w obecnej sytuacji plany wysadzenia szkoły w powietrze są wciąż aktualne. I nie miał ochoty tego dociekać.




SzkołaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz