57. ,,Posiadłość państwa Veilmont"

359 24 135
                                    

Już od godziny siedziałam na chłodnej posadzce w łazience i walczyłam z mdłościami. Ile bym nie próbowała, to i tak nie potrafiłam tego zatrzymać. Z tej bezradności chciało mi się płakać. Dlatego też, kiedy po raz czwarty zawisłam nieżywo nad toaletą pozwoliłam, aby emocje wygrały i rozpłakałam się, łkając przy tym głośno. Kastiel wszedł do pomieszczenia zaalarmowany moim płaczem. Nawet nie przejęłam się tym, że wyglądam teraz jak istny obraz nędzy i rozpaczy.

- Kochanie? - spojrzał na mnie z politowaniem i bezzwłocznie uklęknął przy mnie, chowając mnie w swoich ramionach. Moje bezbronne, zszargane ciało zapadło się w jego objęcia.

- Czuję się paskudnie, Kas. Jestem już zmęczona. Mam już dosyć. Kiedy to się skończy? - dawałam upust swojej frustracji, a z moich oczu wypływały coraz to nowe fale łez.

- Wiem, dziewczynko. - delikatnie gładził moje włosy i choć nie mógł zrobić wiele w tej sytuacji, to sama jego obecność przyniosła mi drobne ukojenie. - Zaraz poczujesz się lepiej. To zawsze mija po czasie. Na tym etapie to normalne, że gorzej się czujesz. Napij się wody i oddychaj głęboko.

Został ze mną w łazience do momentu, aż poczułam, że mój organizm znów jest gotowy, żeby ze mną współpracować. Kastiel, mimo moich protestów i zapewnień, że w chwili obecnej nie przełknę nawet gryza, poszedł zrobić śniadanie, a ja miałam chwilę, żeby wykonać poranną toaletę i doprowadzić się do porządku. Gdy to zrobiłam, udałam się do kuchni, gdzie na stole było już przygotowane śniadanie. Mój węch zadziała szybciej niż wzrok. Szybko zasłoniłam nos rękawem swetra, zanim doszło do tragedii.

- Kochanie? Smażyłeś jakieś mięso?

- Tak, bekon. A co? - zapytał, przekładając skwierczące mięsne plastry na swój talerz.

- Zabierz to stąd, proszę. Zaraz zwymiotuję. - ostrzegłam go.

- O kurde. Dobra. Ja ... Zaraz wracam. - niewiele myśląc chwycił za talerz i patelnie, po czym dosłownie wybiegł na taras. Obserwowałam go przez chwilę, jak w pośpiechu zajadał usmażony boczek. Mimowolnie poczułam się źle, że tak utrudniam mu życie, ale to nie moja wina, że mój węch jest teraz tak wrażliwy i nietolerancyjny.

Z dozą sceptycyzmu usiadłam przy stole i niechętnie spojrzałam na talerz. To nie tak, że Kastiel się nie postarał. Wręcz przeciwnie. Wszystko było pięknie podane. Po prostu bałam się, że zaraz to pyszne jedzenie i tak wyląduje w toalecie. Sięgnęłam po bezpieczną opcje i wybrałam jabłko, które przez ostatnie tygodnie było moja największa zachcianką.

- Bree, samymi jabłkami się nie najesz. - upomniał mnie, gdy wrócił do kuchni, już bez bekonu.

- Jakoś nie mam ochoty na nic innego. - przyznałam szczerze.

- Nie chcę tego słyszeć. Jesz teraz za dwóch i musisz mieć energię na cały dzień. Nie wmówisz mi chyba, że nasze dziecko jest wegetarianinem, weganem, czy innym frutotarianinem? - zajął miejsce obok mnie i zaczął szykować dla mnie kanapkę, nakładając na nią po trochu wszystkiego, co było na stole.

- A co jeśli tak? - zapytałam zaczepnie, znając miłość mojego męża do wszelkiego mięsa.

- W takim razie trafiło na złego ojca. Planuję zabrać je na steka, gdy tylko nauczy się przeżuwać.

Zaśmiałam się z jego poważnej miny, bo wyglądał jakby naprawdę chciał to zrobić. Trochę zachęcona jego słowami wzięłam gryza kanapki. Po chwili odkryłam, że mój żołądek nie miał nic przeciwko, więc zjadłam więcej. Kastiel patrzył na mnie z aprobatą i co chwilę dolewał do mojego kubka herbaty, twierdząc że muszę dbać o odpowiednie nawodnienie. Nigdy nie posądzałabym go o bycie tym typem przyszłego taty. Był bardzo zaangażowany w cały proces. Towarzyszył mi w każdym badaniu i był świadkiem każdej mojej przykrej dolegliwości, ale znosił to dzielnie i zawsze był dla mnie oparciem.

Trying not to love you (Historia z Kastielem)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz