13. Mateusz Winter, czyli kataklizm

18 1 0
                                    


KLARA

- Klara, mówisz o tym jak o kataklizmie. Bez przesady, przecież nic się nie stało. - To był właśnie Łukasz. Starszy brat doskonale czujący się w swojej roli. Człowiek, któremu wydaje się, że ma wszystko pod kontrolą.

Jak by to powiedzieć? Nie zaraził mnie swoim spokojem.

Zabrał na spacer Ritę. Wyczuwałam, że idzie miarowym zdecydowanym krokiem, jak to on. Tymczasem ja miotałam się po mieszkaniu, próbując je pogarnąć po weekendzie. Przy wkładaniu naczyń do zmywarki, obtłukłam dwa talerze. Do tego zapominałam o ograniczonym zasięgu bezprzewodowych słuchawek, więc co chwilę szukałam telefonu.

- Zaklinaj rzeczywistość dalej - rzuciłam ze złością. - Beata spanikowała od nadmiaru wrażeń. Została przebodźcowana przeszłością i teraz nie przeszkadza jej nawet brak podłogi we własnym mieszkaniu! Jak mógł przyjść? Wejść bez pukania? Co to miało być? - Wiedziałam, że wykrzykuję to wszystko do niewłaściwego adresata. I spodziewałam się, że zaraz usłyszę ten zarzut od Łukasza.

- Słuchaj, Klara, Mateusz wrócił do Polski na dobre i...

Nie pozwoliłam mu dokończyć. Kiedy starał się obiektywnie przedstawić fakty, stawał się nie do zniesienia. Wiedziałam przecież, że to, co się wydarzyło w niedzielę, wzburzyło również jego. Nie ukrywał tego przez cały wieczór. Mroził spojrzeniem Wintera, obserwował jego i Beatę, jak przedstawicieli jakiegoś groźnego ale ginącego gatunku.

- I dlatego może przychodzić do mojego mieszkania bez zapowiedzi? - odparowałam, rozglądając się za telefonem, żeby nie stracić zasięgu. - Mógłbyś przestać udawać, że cię to nie oburza i wyjść na chwilę z roli adwokata diabła?

Roześmiał się.

- Robisz z igły widły - usłyszałam w odpowiedzi. 

Dorota i Łukasz mieli do Wintera słabość, której nie rozumiałam.

Skończyłam z porządkami i wyciągnęłam z lodówki resztkę wina. Przelałam do szklanki. Spróbowałam, było zimne i mocno wytrwane. Wybór Beaty, pewnie w dodatku przemyślany, a nie przypadkowy. Oczywiście musiałam powiedzieć Mateuszowi, że wino, które tak bardzo mu smakuje, wybrała Beata. I bez tego wyglądał na splątanego, a na pewno tak się zachowywał.

Zastanawiałam się, czy nie wylać go do zlewu. Czasami zrobienie niekonwencjonalnej rzeczy pomaga przywrócić dobry nastrój, a cóż byłoby w moim przypadku bardziej niekonwencjonalne od patrzenia, jak kilka porządnych łyków wina znika w odpływie? Doszłam jednak do wniosku, że picie daje większe szanse na polepszenie humoru niż wylewanie.

- Nie rób sobie wyrzutów, Klara - odezwał się dobrodusznie Łukasz. - Chciałaś dobrze, obiektywne okoliczności ci to uniemożliwiły, i tyle.

Obiektywne okoliczności! Mateuszowi Winterowi naprawdę trudno nazwać obiektywnymi okolicznościami. Przyłożyłam szklankę do ust i pociągnęłam łyk. Ta rozmowa nie miała sensu. Żadna z rozmów o Beacie i Mateuszu go nie miała. Czas mijał, a to jedno się nie zmieniało.

- Nieważne - powiedziałam, bo nagle chciałam tylko jednego: zakończyć połączenie i zwinąć się na łóżku. - Dobrze, że mieliście spokojną podróż.

- Spokojną? - parsknął. - Na życzenie Rity, dodam, że nie było to ciche życzenie, mieliśmy trzy postoje. Dobra, muszę kończyć, ale naprawdę nie myśl więcej o tym... - szukał słowa i przez długą chwilę nie mógł znaleźć żadnego odpowiedniego, a ja nie zrobiłam nic, żeby mu pomóc - ...wszystkim - dokończył zdanie płaskim głosem. - Wcześniej czy później musieli się spotkać - dodał jeszcze.

Przytaknęłam. Może i tak. Ale akurat w ten weekend to był najgorszy z możliwych zbiegów okoliczności. Jeśli w ogóle był to zbieg okoliczności, w co wątpiłam. W niedzielę wszyscy zachowywali się, jakby oślepli. Czy naprawdę tak trudno było dostrzec, że coś w sposobie, w jaki Beata i Mateusz na siebie spojrzeli, a potem wymienili szepty, świadczyło o tym, że już się widzieli? To znaczy - niedawno, na przykład kilka godzin wcześniej? Być może ja też nie zauważyłabym niczego, gdyby Beata w niedzielę odebrała ode mnie telefon i wróciła do domu wcześniej, nie zachowując się, jak osoba nieobecna duchem albo taka, która niedawno zobaczyła ducha. Potrafiłam łączyć kropki. Choć miałam wrażenie, że tylko w przypadku cudzego życia.

To, co najbardziej dało mi do myślenia, wydarzyło się po tym, jak Mateusz i reszta łaskawie opuścili Wrocław. Zanim wróciłam z pracy, Beata wyniosła się z mojego mieszkania, a nazywając rzeczy po imieniu: zwiała. Nie dałam jej do zrozumienia, że nie wierzę w koniec remontu, nic bym na tym nie zyskała. Więc udawałam, że rozumiem i cieszę się, a w głębi duszy wiedziałam, że coś jest bardzo nie tak.

Poszłam do sypialni, którą odzyskałam po wizycie gości. Znowu mogłam spać we własnym łóżku, a nie na materacu w drugim pokoju. Nie pocieszało mnie to, choć powinno. Ludzie po trzydziestce lubią spać we własnych łóżkach, lubią mieszkać we własnych mieszkaniach, tak już mają. Poprawiłam sznur lampek zarzucony na roletę, kupiony na zeszłorocznej poświątecznej wyprzedaży. Włączyłam je.

Na poczucie winy nie ma dobrego lekarstwa. „Nie rób sobie wyrzutów", doskonała rada, lepszej dawno nie słyszałam. Gdybym nie zaaranżowała tego zjazdu przyjaciół po latach, Beata nie spotkałaby Mateusza. Bo siedziałaby w domu, pojechałaby tylko odbębnić dyżur w telefonie zaufania, tego byłam pewna. Ominąłby nas wszystkich pełen napięcia weekend, gdy każdy próbował ważyć słowa, a i tak miało się wrażenie, że brodzimy w niezręcznościach i nawet najlepsze dobre chęci nie mogą tego zmienić. Może skoro mleko się rozlało, szklanki miały na zawsze pozostać puste. Nie chciałam jednak w to wierzyć. 

Bo wciąż na nowo odżywała we mnie nadzieja, że zawsze jest droga powrotna. 

Nie powiedziałam nikomuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz