Kwiecień przyniósł deszcz i burze, ale też trochę cieplejszych dni. Przyszła wiosna, jak co roku zresztą. Tak to już było – niekończący się cykl trwający od początku świata. Czy naprawdę mi już odbijało skoro zastanawiałem się nad takimi rzeczami? Ale z drugiej strony – co innego miałem robić? Co prawda, w marcu rodzice zwrócili mi komputer (był mi potrzebny w nauce), ale bez dostępu do Internetu. W dodatku ojciec zainstalował jakąś aplikację, którą polecił mu znajomy informatyk. Mógł dzięki niej sprawdzać wszystko, co wstukuję na klawiaturze. Po prostu pełna inwigilacja rodem z Korei Północnej. Wcale nie byłem przekonany, że takie coś jest legalne, ale i tak nic nie mogłem z tym zrobić.
Masakra, dwudziesty pierwszy wiek, a ja nie miałem Internetu... Gdyby nie lekcje informatyki (na których i tak każdy robił, co chciał), w ogóle bym nie wiedział, co dzieje się na świecie (oczywiście programów oglądanych w telewizji przez rodziców nawet nie miałem zamiaru śledzić). Ale prawda też była taka, że nawet mi jakoś specjalnie nie zależało. Kiedyś używałem komputera głównie do oglądania filmów i rozmów na czatach. Jednak gejowskie czaty w ogóle mnie już nie interesowały. Ile mogłem się stamtąd dowiedzieć, tyle się dowiedziałem, a zdecydowanie nie zamierzałem już z nikim się umawiać. Raz, że i tak nie mógłbym nigdzie pojechać (szlaban obowiązywał), a dwa – byłoby to nie w porządku wobec Radka. Jasne, nie miałem pojęcia, gdzie teraz jest i co robi. Równie dobrze mógł sobie już znaleźć kogoś innego, w końcu minęło kilka miesięcy (za każdym razem, gdy o tym pomyślałem, miałem ochotę wrzeszczeć i coś rozpierdolić), ale dopóki nie miałem pewności, zamierzałem zachowywać się tak, jakbyśmy nadal byli razem. Głupie? Być może. Ale tylko to trzymało mnie przy zdrowych zmysłach. To i siłownia, na którą ostatecznie otrzymałem zgodę. Chodziłem tam od lutego, trzy razy w tygodniu i choć efekty na razie były bardzo mizerne, moje ciało już zaczęło się zmieniać. Byłem z tego bardzo zadowolony, a Gryps okazał się dobrym nauczycielem. Chociaż czasami, kiedy widziałem jakie ciężary on przerzuca, miałem ochotę się rozpłakać. Wiedziałem, że do tego poziomu nigdy nie dojdę, ale w sumie aż tak mi na tym nie zależało. Nie chciałem być karkiem. A najważniejsze było to, że ten wysiłek i morderczy trening, jaki przygotował dla mnie Gryps, pozwalał mi na chwilę zapomnieć o problemach i oczyścić głowę.
Gdzieś w połowie kwietnia, po powrocie ze szkoły, znalazłem na biurku ulotkę (zapewne położyła ją tam moja matka). Rzuciłem na nią okiem i momentalnie zdębiałem, a nawet pojawił mi się lekki odruch wymiotny. Ulotka była czterostronicowa i zaprojektowana tragicznie, pełna na siłę powrzucanych zdjęć roześmianych smarkaczy, kolorowych, kontrastowych znaczków i symboli (pszczółek, motylków, kwiatków... kurwa, serio?!) oraz piżdżącożółtych napisów na jaskrawym, zielonym tle. Nawet ja, nie znający się zupełnie na sztuce i nie mający żadnych umiejętności plastycznych, nie mogłem przejść obojętnie wobec tak ostentacyjnego kiczu. Ale nie to mnie najbardziej odrzuciło, tylko wielki tytuł na pierwszej stronie: „Polska Grupa Dobrych Chrześcijan zaprasza na 12. KATOLICKI OBÓZ BIBLIJNY na Mazurach!", a pod spodem hasło: „Zapisz swoje dziecko już teraz! Niech podąża ścieżkami Pana! Z nami odnajdzie Boga, siebie i PRAWDĘ!".
Zdębiałem. Czy mojej starej naprawdę wydawało się, że zainteresuje mnie coś takiego? Wyjazd – w dodatku dwutygodniowy – na jakieś zadupie, z bandą młodocianych fanatyków i pod kuratelą księży? No jeszcze czego! To, że więzili mnie w tym domu, nie znaczyło jeszcze, że zgodzę się na taki idiotyzm byle się stąd wyrwać. Moja matka doskonale znała moje podejście do wiary i Kościoła. I zdawała sobie sprawę, że moja cotygodniowa obecność na niedzielnej mszy jest wynikiem tylko i wyłącznie jej rozkazów. To ona leczyła w ten sposób swoje sumienie, a nie ja. No i jeszcze ten „cudowny" program obozu... Ogniska integracyjne, wspólne śpiewanie pobożnych pieśni (no ja pierdolę!), prace społeczne, spotkania modlitewne (serio?!), rozmowy o Piśmie Świętym (no kurwa!)... Jakim wykolejeńcem trzeba być, żeby wybrać się na coś takiego? I to z własnej woli? Zaśmiałem się gorzko i wrzuciłem ulotkę do kosza. Poziom fanatyzmu mojej matki od lat mnie przerażał, ale czasem nadal potrafiła mnie zaskoczyć. I to wcale nie pozytywnie.
CZYTASZ
Jeszcze zdążę cię odnaleźć (Poza nawiasem - Tom II)
Ficción GeneralDrugi tom cyklu "Poza nawiasem". Łukasz, siostrzeniec Tomasza z pierwszej części, to nastolatek, który dopiero niedawno odkrył, że jest inny niż większość jego kolegów... Żyje w konserwatywnej, homofobicznej rodzinie i wśród znajomych, dla których...