CZĘŚĆ II - Rozdział IV

12 2 0
                                    

Sabat czarownic – tak nazywałem cotygodniowe spotkania mamy i jej trzech przyjaciółek z Rady Parafialnej, które zazwyczaj odbywały się w naszym domu. Zwykle umawiały się w środę wieczorem, a jeśli przychodziły do nas, to i tata, i ja błyskawicznie znikaliśmy z pola widzenia (co zresztą bardzo mamie pasowało). Rozsiadały się wtedy wszystkie cztery w salonie przy kawie i ciastkach, jak jakieś wrony lub sępy na starym, powykręcanym drzewie, a potem obgadywały kogo wlezie.

Mama była wśród nich najmłodsza. Nie miała jeszcze czterdziestki, a one wszystkie były już po pięćdziesiątce, jednak mentalnie bardzo do siebie pasowały. Wszystkie zapatrzone w Kościół i księży, na zewnątrz bijące po oczach nabuzowaną do granic, wystudiowaną moralnością i gotowe pouczać każdego w każdej możliwej sprawie, a we własnym gronie złośliwe, wredne i wybitnie wścibskie. Siedząc w swoim pokoju przy otwartych drzwiach, często słuchałem, jak jeżdżą po ludziach ile tylko się dało. W końcu miałem wprawę w podsłuchiwaniu. Nie wiedziałem tylko, kiedy moja mama aż tak się zestarzała – umysłowo, nie fizycznie, chociaż ubierając się prawie jak zakonnica, sama sprawiała, że wyglądała na więcej lat niż miała w rzeczywistości. A może zawsze taka była, tylko jako dziecko tego nie zauważałem? Nie, przecież kiedyś była wesoła, kolorowa. Pchała mój wózek przez park i opowiadała śmieszne rzeczy. Pamiętałem to jak przez mgłę, ale jednak wryło mi się w pamięć. Więc co się stało, że tak zgorzkniała? To przez to chodzenie do kościoła i rozmowy z księżmi? Przez to zatwardziałe, ultrakonserwatywne otoczenie? Nie miałem pojęcia. Wiedziałem jednak, że najbliższe przyjaciółki ciągnęły ją na dno, z którego już nie było powrotu.

Te trzy były doskonale znane w mieście. Aldona Czerwińska (stara panna i była gospodyni na parafii), Zofia Kolecka (matka trójki dzieci, które dawno temu wyniosły się na studia i raczej nie zamierzały już tu wracać) i Helena Małecka (matka Wirala i jego dwóch starszych sióstr). W skrócie – CKM. I nie był to nawet mój pomysł. Tak je nazywano na mieście (za ich plecami oczywiście), bo gdziekolwiek się nie pojawiły, strzelały bez ostrzeżenia nie znoszącą sprzeciwu krytyką i „dobrymi radami", siejąc pożogę i zniszczenie. A wtrącały się we wszystko, zawsze i wszędzie. Nawet burmistrz przechodził na drugą stronę ulicy, jeśli udało mu się je zauważyć.

– Ten twój Andrzej to przesadza z tymi wyjazdami i delegacjami – mówiła właśnie Kolecka piskliwym głosem, przywodzącym na myśl dźwięk nienaoliwionych zawiasów. – Powiem ci, Teresko, że ja bym mojego Lucjana nigdy samego nie puściła. Chłopy nie są skomplikowane i wiadomo, że jak takiego wypuścisz, to zaraz głupie rzeczy mu przychodzą do głowy.

– Ja mojemu Stefanowi już dawno te głupoty ze łba wybiłam – wtrąciła matka Wirala. – Po trzecim dziecku powiedziałam, że dość. Już więcej nie miałam zamiaru tak się męczyć. Żadnego więcej dziecka i żadnego seksu.

– I co, on się na to zgodził? – zapytała Kolecka.

– Nie miał wyboru – odparła z satysfakcją Małecka. – Bądź poważna, kochana. Jesteśmy już starzy. A poza tym takie zabawy, bez zamiaru spłodzenia dziecka, są po prostu niemoralne i przeciw nauce Pana. Kupiłam mu wędkę i niech sobie na ryby jeździ zamiast myśleć o zbereźnych rzeczach. Przynajmniej ryb teraz nie muszę kupować, bo zawsze coś przywiezie. No i on już jest pod sześćdziesiątkę! Już nie te siły i nie to zdrowie.

Zarechotałem, ale na tyle cicho, by mnie nie usłyszały. Tak, pamiętałem pana Małeckiego. Latem rzeczywiście widziałem go ukradkiem nad stawem, tyle że zamiast wędki, trzymał w rękach cycki pani Terleckiej z Żabki, oczywiście znacznie od niego młodszej (i od jego żony, rzecz jasna, też). Cóż, łowił na pewno, ale raczej nie ryby. I zupełnie nie było mi żal jego konserwatywnej do potęgi żony, ani synalka homofoba. Małecka miała to na własne życzenie.

Jeszcze zdążę cię odnaleźć (Poza nawiasem - Tom II)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz