62 | Ivy Cooper

7.9K 1.1K 380
                                    

Ivy Cooper nie tak to sobie wyobrażała.

     Po pierwsze – jej rodzice nie mieli umrzeć. Nie, gdy miała piętnaście lat, nie, gdy nie potrafiła zadbać o siebie. Rodzice powinni wspierać ją w czasie liceum, potem przy egzaminach i studiach, śmiać się z jej randek i zabraniać jej na nie chodzić, powinni być okropni, surowi i cudowni jednocześnie. Powinni robić sobie dużo wspólnych zdjęć, chodzić do teatru na nudne sztuki, oglądać wieczorami komedie puszczane w telewizji. Powinni krytykować jej ubiór, martwić się o jej oceny i frekwencję, zmuszać ją do brania witamin w okresie jesiennym i do zakładania szalika. Powinni po prostu być.

     Po drugie – nie miała się zakochiwać. Może w wielkiej przyszłości – tak. O ile to było dla niej. Ale nie w ostatniej klasie liceum, nie przed studiami, nie wtedy, kiedy nie wiedziała kim jest i czy w ogóle chce być, nie wtedy, gdy wszystko się waliło i paliło, a Ivy musiała zbudować na tych zgliszczach swoje życie. Nie miała zakochać się w takim chłopcu jak Yates. Nie powinna zakochiwać się w człowieku, który nie wie do końca czego chce, nie powinna zakochiwać się w chłopcu, który ma dziewczynę i który ją kocha, nie powinna zakochiwać się w chłopcu, którego włosy są czarniejsze od węgla, który samą swoją obecnością pozbawia ją oddechu. O ile już – powinna zakochać się w ścisłowcu, kimś, kto ją rozumie, kto zanudzałby ją naukowymi tyradami, chodziłby na lekcje i którego w ogóle obchodziłaby nauka. W kimś bezproblemowym, czystym, w kimś, o kogo nie musiałaby się stale martwić.

     Po trzecie – nie miała być osobą, która ich znajdzie. Gdy leżała wieczorami lub rankiem w łóżku, u progu snu lub już go przekraczająca, myślała sobie – tak właściwie, po co to wszystko? Ivy nie była wierząca, ale nie była też niewierząca. Liczyła na to, że Bóg ją do siebie przyjmie, jeśli istnieje. Przyjmie ją ze względu na to, jaką była osobą, a jeśli nie ze względu na to, to ze względu na to, co wycierpiała. Może znalezienie ich było po prostu kolejnym cierpieniem na jej drodze, kolejnym punktem, który miał zapewnić jej spokój po śmierci.

     Nie tak to miało wyglądać.

     Miała uczyć się cały rok, nie zakochiwać się w nieodpowiednim człowieku, bardzo dobrze zdać egzaminy, dostać się na ekonomię i liczyć do końca swojego życia. Taki był plan.

     Ivy Cooper już nigdy więcej miała niczego nie planować.

*

Gdy wrócili do szkoły po Nowym Roku, ludzie zachowywali się już inaczej, jakby umowna linia oddzielająca 2016 od 2017 była także linią, która oddzielała grudniową tragedię od stycznia, po prostu kolejnego stycznia. Szafka Josha wciąż była zaklejona i ile razy Ivy koło niej przechodziła, tyle razy zastanawiała się, kiedy jego zdjęcie z niej zniknie i kiedy dostanie ją kolejny uczeń. Wszędzie powywieszane były plakaty na temat bezpiecznej jazdy samochodem i kultury na drodze, tak, jakby dopiero wypadek wywołał potrzebę ich rozpowszechnienia. Ivy widziała jaki wściekły był Simon, widząc to wszystko, jaki przybity był Carter, chodzący sam po korytarzach. Zwróciła uwagę nawet na Jasona. Przestał nosić kaptur na głowie. Miał bliznę przecinającą jego potylicę. Dla Ivy nie było to w ogóle ważne.

     Do końca lekcji matematyki zostały trzy minuty. Był wtorek, dziesiątego stycznia. Ivy siedziała za jedną z tylnych ławek, przed nią pochylony siedział Travis, na którego wszyscy wołali „Scott". Ivy całkiem go lubiła, zawsze chętnie tłumaczył jej niektóre przykłady, gdy nie potrafiła ich rozwiązać.

     Poderwała się, gdy zadzwonił dzwonek. Wyszła z klasy jako jedna z pierwszych, od razu biegnąc w stronę wyjścia. Nie mogła się doczekać, aż wróci do domu.

     I nagle je usłyszała.

     To były dwie dziewczyny, szły przed nią, szepcząc do siebie konspiracyjnymi i głośnymi głosami, co w ogóle mijało się z samą ideą szeptania i bycia konspiracyjnym. Ivy ich nie znała.

wszyscy byliśmy za młodzi ✓ (w księgarniach!)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz